niedziela, 30 września 2018

Jeśli jest sobota, to jedziemy do Montserrat


Opactwo Matki Bożej w Montserrat – męski klasztor benedyktyński położony w masywie górskim Montserrat, w Katalonii, 40 km na północny zachód od Barcelony
Znany z kultu figury Matki Boskiej, tzw. "Czarnulki" (La Moreneta). 
Usytuowany jest na zlepieńcowych  formacjach skalnych, w trzech czwartych drogi na szczyt, ok. 1000 m n.p.m. 
Drugi co do ważności, zaraz po Santiago de Compostela ośrodek pielgrzymkowy w Hiszpanii i ośrodek nacjonalizmu katalońskiego. Malownicza góra na której znajduje się klasztor jest najwyżej położonym miejscem na równinie katalońskiej i z tego powodu była odwiedzana przez ludzi chcących zobaczyć z jej szczytu wschód słońca.
Ze szczytu widać całą Katalonię. 








- Czy na pewno chcemy tam jechać? - zapytałam
- To niedaleko! - zaoponował Syn.- A widoki są ładne.

A więc,  jedziemy niedaleko.
Ruszamy z domu o  9.45
Najpierw tylko kilka przystanków metrem, linią czerwoną L1.
No, kilkanaście.
Do stacji Pl. Espanya. 
20 minut? Albo 30.

 







Pociąg o 10.36 do stacji Monistrol de Montserrat.
Przesiadka na Cremallera,  pojezd zubczatoj, żelieznoj dorogi, a po polskiemu, kolej zębata, czyli jak wytłumaczył Syn, "na takiej szynie, jak suwak błyskawiczny"

- Nie boję się - mówi Mała M.- Autobusem bym się bała, bo może się przewrócić, a ta kolejka przyczepiona jest. 
No, chyba!

Jedziemy, a przez okno widzę na zakręcie pierwszy wagonik, który toczy się tuż nad przepaścią!
AAAAAA!!!!!


Całkiem szybko, o 12.08 jesteśmy na górze.  
A tam...
Cóż, wszyscy (wszyscy, wszyscy, wszyscy, dużo nas!!!) chcieli zobaczyć te ładne widoki.

Bo widoki oszałamiają.!!!!!!







Ogląda je MNÓSTWO ludzi.
Wszędzie kawiarenki i sklepy z pamiątkami. 
Restauracja. Bar. Lody. Stragany.

Idziemy napić się kawy.  
Na tarasie.
- Zrób mi zdjęcie - mówię do Syna. - Żeby był dowód!
No, to robi.
Idziemy potem do katedry.

"Sczerniała od palonych przez setki lat świec figura Matki Boskiej znajduje się w niszy, nad ołtarzem głównym bazyliki.  
Klasztor jest odwiedzany przez turystów, pielgrzymów i młode małżeństwa proszące o pomyślność dla związku."

Kolejka chętnych do obejrzenia z bliska "Czarnulki" ciągnie się przez kilkadziesiąt metrów.  
Z dołu, w środku katedry też ją widać.
Patrzę, jak ludzie klękają na dwie, trzy sekundy i robią miejsce następnym. Na ten jeden moment musieli czekać mniej więcej dwie godziny.
Cóż, wiara czyni cuda.
O tym akurat, jestem też przekonana.






Obok katedry, w kamiennych niszach palą  się setki zniczy.
Można je kupić za 2 lub 3 euro, są w różnych rozmiarach i czterech  różnych kolorach.
Naprzeciwko poustawiano przezornie automaty do rozmieniania banknotów na drobne.
Przy każdej niszy wmurowana w ścianę jakby mozaika, każda z innym obrazkiem i inną intencją. 
Ładne.



Kupuję za dwa euro niebieski znicz i zapalam.



Wchodzimy jeszcze trochę pod górę, ale po 15 minutach mam dość. 
Schody ciągną się bez końca.


W drodze powrotnej (Cremallera, pociąg na plac Espanya, metro do Sant Andreu) trochę mniej ludzi.

Słońce powoli zachodzi.
Kończy się sobota.

Dali Gali

Chociaż słońce wstaje w Barcelonie późno, nie znaczy to, że miasto ciągle śpi. 
Za oknem, zawieszonym tuż nad chodnikiem, życie hałasuje swojsko.

Samochody, skutery, motocykle, autobusy miejskie, odgłosy rozładunku, nawoływania.
Dzwon w kościele świętego Andrzeja wybija godzinę. 

Dzieci z plecakami do szkół, panowie z laptopami do biur.
Podróżni z walizkami na niedaleki dworzec.

Trochę inne drzewa, trochę inne kolory, trochę inne smaki.
Zapachy miejscami "niekoniecznie"...

Na ścianach tak samo bazgroły, w sklepach te same batoniki i lizaki, co w każdej polskiej "Żabce".
Tak samo naśmiecone petami.
Seniorzy z wózeczkami drepcą po zakupy.
Psy sikają.
Wszyscy wpatrzeni w swoje telefony i smartfony. 
Normalka.

Tylko słońce grzeje wściekle, jak w środku upalnego lata!
 
Na popołudnie piątkowe zaplanowaliśmy Muzeum Sztuki Katalońskiej.
 
Muzeum jest wielkie, wielkie, ogromne...
Obwarowane...schodami!
Dziesiątki, setki schodów! 
Na szczęście  (dla niektórych!), nie wszystkie trzeba pokonać pieszo, bo obok najczęściej kursują schody ruchome.  
Ale jak przyjemnie mieć TAKIE schody dla siebie!



W muzeum wystawa poświęcona żonie Salvadora Dali.
Dużo zdjęć, dużo rysunków, obrazów i tekstów poświęconych Gali.
Poza tym książki, listy, stroje, rzeczy osobiste, wspomnienia, filmy...

Dużo zadziwień.
Na filmie kredens, który Dali zamówił dla swojej żony u PIEKARZA! Kredens zrobiony (upieczony) z chleba. 
Jak powiadał mistrz, metalowe były w kredensie tylko zawiasy!

Dużo Gali.


Po atrakcjach duchowych, pora na coś dla ciała.
Oczywiście schody!
Po których można wspiąć się na taras i podziwiać z niego panoramę miasta.
Można też przespacerować się wokół po chodniczku biegnącym przy murze.
Dzięki!
Przez szpary w deseczkach widać kilkanaście metrów wolnej przestrzeni. Niech sobie inni depczą powietrze!
Ja popatrzę na  Barcelonę!

sobota, 29 września 2018

Proszę czekać, będzie podróż...

Wróciłam. 

Kiedy patrzę hen, za siebie...
Wydaje się, że podróż, to nieustanne czekanie.

Żeby tramwaj/pociąg  wreszcie nadjechał/ruszył.
Żeby kolejny pociąg/autobus  nadjechał/odjechał.
Żeby pojawiła się informacja o tym, przez którą bramkę będą wypuszczać.
Żeby bramkę otworzyli.
Żeby kolejka do bramki ruszyła z miejsca.
Żeby samolot wystartował. 
A kolejny pociąg przyjechał.
I odjechał.
I jeszcze jeden pociąg.
I tramwaj.
I autobus.

No, ale w końcu się dociera!

Znajomy (już!) dworzec, znajomy (!) placyk, znajomy wykusz z oświetlonym oknem, na pierwszym piętrze.


Mała M. czekała z zupą.
Pieczarkową.
Piernik Kot czmychnął. Ale tylko na chwilę.

I mogłam wreszcie odpocząć, w Barcelonie, na ulicy 
Carrer del Cinca.

(Cinca, to rzeka w Hiszpanii.)

I! Uwaga! Relacje będą następować!

środa, 19 września 2018

Reisecośtam


 Czyli postscriptum do dnia wczorajszego.

 













Reisefieber mam. 
Jak cholera.
Uczynne Google oznajmia, że przypadłość ta dotyka wielu, także zaprawionych w podróżowaniu.
Nic nie gada konstruktywnego o sposobach na  tę reise - sraczkę (lub odwrotną przypadłość)
Upić się?
Przespać? 
Diabeł kusi - a może nie jechać wcale...???

Kapuściński Ryszard - "Podróże z Herodotem":
 
 „Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”

 No, jeżeli Mistrz tak twierdził, to wierzę.

Poniżej znajduje się zbiorcza lista wszystkich synonimów do słowa reisefieber.
Wszystko prawda. Nawet przejęcie, onieśmielenie i sztywność.

Może jakoś przetrwam.

Trzymajta kciuki.

poniedziałek, 17 września 2018

Lecę, lecę, lotu, lotu...

A właściwie latu, latu.
Latu lecę powiedzieć "żegnaj na rok", znad brzegu Morza Śródziemnego, a dokładnie  tego kawałka, który się nazywa Morze Balearskie.
Lato wszak, kończy się nieubłaganie.
I zawsze mi się zdaje, że było za szybkie, za krótkie, za mało go, i w ogóle szkoda!
Polecę na południe, bo tam może trochę dłużej zabawia.

Pomacham na pożegnanie długim dniom. Pomacham lękliwym zmierzchom, które w lipcu skradają się po cichutku i sierpniowemu słońcu, co kładzie długie cienie pod wieczór.

Do widzenia sandałki i słomkowe kapelusiki.
Do zobaczenia jaskółki i jerzyki.
Adios pola złote i pachnące słońcem pomidory.
Baj, baj firanki poruszane letnim wietrzykiem.
Cześć i czołem wam ogródki piwne.
 
Pa, pa maliny, jeżyny, jagody i  wisienki.
Pa, pa Laa -Laa
Pa, pa, Po.
Pa, pa Tinky -Winky...
A nie, to inna bajka!!

Pa, Lato!
Wrócę jesienią.