sobota, 25 czerwca 2011

Nasza Pani Basia Kochana

Justynów 1974- Ja i moje kochane dziewczyny (części niestety brakuje)

Jak większość moich koleżanek ze studiów, postanowiłam zarobić na koloniach. Na pierwszym roku zapisałam się na kurs dla wychowawców kolonijnych. Kurs był krótki i nudny. Dostałam zaświadczenie.
Nie pamiętam, jak wpadłam na pomysł, żeby zgłosić się do ZPW "Norbelana", czyli Zakładów Przemysłu Wełnianego im. Norberta Barlickiego. W każdym razie podpisałam umowę na dwa turnusy. Dwa razy po trzy tygodnie. W Justynowie
pod Łodzią.
Na miejsce zbiórki odprowadził mnie tata. Czułam się prawie tak samo niepewnie, jak zgromadzone tam dzieci. Miałam 20 lat.
Do Justynowa zabrał nas autokar. W olbrzymiej stołówce pani kiero
wniczka wyczytywała nazwiska dzieci i przydzielała do grup. Ja dostałam grupę dziewcząt w wieku 10-12 lat. Obładowane walizkami i tobołkami wędrowałyśmy przez olbrzymi teren koloni do pawilonu numer, nomem omen, trzynaście! Ostatniego w szeregu.
Pawilon mieścił w sobie pięć sześcioosobowych sal, pokój dla wychowawcy (czyli dla mnie), pokój dla pomocy wychowawcy (brak), łazienkę, toalety, walizkarnię i spory hol ze stolikami, przeznaczony na gry i zabawy.
Czekaliśmy jeszcze na dzieci z Tomaszowa, ze Złocieńca i z Wasilkowa. Po każdą "partię" chodziłam oddzielnie, przeżywając pierwszy stres związany ze świadomością, że zostawiam grupę bez opieki. W sumie zebrało się 30 dziewczynek. Ja jedna!
Ośrodek był nowiutki, wielu rzeczy jeszcze brakowało, wiele wydawano za pokwitowaniem z magazynu. Po wszystko trzeba było wędrować do "centrum" ośrodka, gdzie mieściła się administracja, pokoje kierownictwa i gabinet lekarski.
Teren był bardzo
rozległy. W niedziele, gdy przyjeżdżali rodzice, kierownik kolonii porozumiewał się z "bramą" za pomocą walkie-talkie. Wokół rosły sosny i inne drzewa, byliśmy w prawdziwym lesie.
Grupa była bardzo zróżnicowana. Teraz można by powiedzieć, że miała charakter integracyjny. Dziewczyny pochodziły i z dużego miasta i ze wsi. Ich rodziny miały różny status społeczny i skrajnie różne warunki materialne. Nawet mówiły inaczej. Te z Wasilkowa wyraźnie "zaciągały" w sposób charakterystyczny dla obszarów Białegostoku. Przychodziły do mnie, do pokoju i opowiadały o swoich rodzinach, o tatce, który pije i bracie w więzieniu. Słuchałam i nabierałam pokory wobec życia.
Pogoda nie była najlepsza. Siedziałyśmy w holu i wymyślałyśmy różne zabawy. Muszę powiedzieć, że on
e miały więcej pomysłów niż ja:)
Nowiutki ośrodek oficjalnie został otwarty na trzy dni przed końcem pierwszego turnusu. K
ierownictwo zarządziło generalne porządki i wszyscy(trzynaście grup!) koloniści dostali świeżutką pościel. Przyjechała prasa, telewizja i partyjni działacze, którzy całowali się z dzieciakami wręczającymi kwiatki w czasie uroczystego apelu. I ja tam byłam...
A w drugim turnusie dostałam grupę chłopców i to już całkiem inna historia!






6 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Ojej, chłopaków to bym się bała chyba ;-)

agacioszka pisze...

Eee tam,

ja kiedyś dostałam pod opiekę ośmiu chłopców z domu dziecka. Byli fantastyczni, choć troszkę psocili. :)

mamuśka pisze...

Och, niektórzy chłopcy byli fantastyczni , a niektórzy baaaaardzo psocili:)

mamuśka pisze...

Grzesiu, Grzesiu, zawsze piszesz mądre rzeczy:)))

pazar pisze...

W ośrodku Norbelany pracowałem chyba w 1985 roku. Miałem 19 lat i przez dwa turnusy byłem sprzątaczkiem -jak nazwała moje stanowisko pracy jedna z kolonistek -w dwóch pawilonach i kawałku kuchni. Mieszkaliśmy w "centrum" czyli na piętrze tego dużego budynku w którym było ambulatorium.
Zdaje się, że ostatnio ośrodek kolonijny stał nieużywany, niedawno ktoś go tam podobno kupił. Na takiej stronie Forgotten.pl znalazłem zdjęcia -zdewastowany korytarz jednego z pawilonów, zniszczone wnętrze stołówki. Warto spojrzeć, polecam.

mamuśka pisze...

Zajrzałam. Strasznie to wygląda!