czwartek, 30 czerwca 2011

Udręczona






Justynów, sierpień 1974r.
Grupa dwunasta.




Trzydziestu chłopców w wieku 9-11 lat to zupełnie inna historia:)
Byłam już zmęczona po pierwszym turnusie. Zresztą dziewczynki, to zupełnie co innego. Bajki, śpiewanie, pokazy mody, przebieranki, zabawy w sklep i w szkołę, mnóstwo sposobów na zapełnianie czasu.
Zapis:
5.VIII.1974
"Niepogoda. Nie wiem, co z nimi robić. Graliby tylko w piłę. Nawet w salach. Kierowniczka ma pretensje, że ich wypuszczam na deszcz. Płakać mi się chce! Jeszcze 16 dni! Udaje mi się ich zatrzymać w świetlicy tylko przez kilka minut...
6.VIII.74
Dzisiaj udało mi się ich zająć od rana. Tylko jeden usiłował rozbić drugiemu głowę metalowym prętem. Skończyło się na strachu."

Najwięcej czasu zabierało wyjście do "miasta", czyli do sklepiku w centrum Justynowa. Chłopcy kupowali lody, cukierki i inne drobiazgi. Jedynym problemem było pilnowanie, żeby nie szwendali się po jezdni. Jeżeli wybieraliśmy się po śniadaniu, to przy dobrych układach (długie wychodzenie poprzedzane nieskończonymi powrotami po pieniądze, picie, czapkę, inne spodenki, list do skrzynki...) udawało się wrócić krótko przed obiadem, akurat na umycie rąk i marsz do jadalni.
Był rok 1974 i czas fascynacji piłką nożną. Kadra była właśnie po mistrzostwach świata. Deyna, Tomaszewski, Lato - te nazwiska znali wszyscy! Mecze wszystkich ze wszystkimi były stałym elementem kolonii. Całe szczęście:)
Wędrowaliśmy na boisko, które było poza terenem ośrodka. Ktoś grał, pozostali kibicowali. Niczego nie trzeba było organizować ani ściemniać przy wpisywaniu do dziennika zajęć. Mecz, to mecz.
Zagrożenie, że jak będą się źle zachowywać, to wrócimy do ośrodka,było bardzo skuteczne. Buntowały się pojedyncze jednostki i łatwo było je spacyfikować:)

Rozgrywali też mecze miedzy sobą. Musiałam sędziować. Byli czasem tak zacietrzewieni, że nie pomagały nawet czerwone kartki! Liczyłam dni do końca!
Zapis:
11.VIII. niedziela
"Niedziela jest makabryczna.W niedzielę przyjeżdżają wszyscy do wszystkich. Do mnie też. Trochę się rozklejam..."
Naprawdę czułam się jak dziecko, kiedy moi goście odjeżdżali. Jak pozostawiona dawno temu w Grotnikach, bezradna mała Basia.
Z jednej strony było łatwiej, bo większość dzieciaków z grupy na cały dzień była zabierana przez rodziców. Niektórzy nawet nie wracali na obiad.
Jednak niektórzy zostawali, bo nikt do nich nie przyjeżdżał, szczególnie do tych z dalekiego Wasilkowa. Byli smutni, nudzili się, tęsknili.
Pod koniec dnia wracali powoli ich koledzy obładowani paczkami z prowiantem. Objedzeni . Niektórzy płakali. Niektórzy narzekali na ból brzucha. Nie chcieli jeść kolacji. Pod łóżkami psuły się zapasy.
W którąś z takich niedziel zostało zrobione to zdjęcie. Dlatego jeden z chłopców ma przy sobie siostrzyczkę.
Żegnałam się z nimi bez żalu. Zapamiętałam tylko jednego chłopca. Tego, który najbardziej zalazł mi za skórę:) Na zdjęciu stoi obok mnie z lewej strony, ten wyższy blondynek. Miał na imię Mirek. Silny charakter! A moja mina mówi wszystko!!!!

P.S. Na szyi mam zawieszony gwizdek! To był stały element dekoracyjny!

7 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Ale pewnie i tak dzisiejsze chłopaki w tym wieku są dużo gorsze :-p
Umiałaś sędziować mecze piłki nożnej? Ho ho!

mamuśka pisze...

Tak, gwizdałam i krzyczałam "faul" albo "aut"

PAPROCH pisze...

A "spalony"? ;-)

mamuśka pisze...

To przekraczało moje "kompetencje":)))

agacioszka pisze...

Bo jak to mawiają mężczyźni - "Jedyny spalony, jaki znają kobiety, to kotlet." :)

Dagmara Fafińska pisze...

Bardzo ciekawy wpis. Jestem pod wrażeniem !

mamuśka pisze...

Hm. Dlaczego akurat ten?