niedziela, 3 lipca 2011

I tak dalej...


Mimo "udręczonych" doświadczeń, w kolejnym roku 1975 znowu podpisałam cyrograf na dwa miesiące. Tym razem w dwóch różnych zakładach pracy.
Na pierwszy turnus pojechałam do miejscowości Ochle, małej dziury w okolicach Sieradza.
Kolonie mieściły się w szkole i w odróżnieniu od poprzednich były małe, niemal kameralne. Cztery grupy, czterech wychowawców, kierownictwo, kucharki.
Spałyśmy w jednej sali. Moje łóżko oddzielono od dziewczyn białym, lekarskim parawanem.
Grupa była zdecydowanie mniejsza, mimo to dostałam "pomoc", czyli dodatkową kolonistkę, siedemnastolatkę Ulę. Ula przyjechała na kolonie trochę nieformalnie, nie przysługiwało jej już żadne miejsce, ale była czyjąś protegowaną.
Dogadałyśmy się szybko. Była sympatyczna i chętna do działania. W gruncie rzeczy o wiele lepiej sprawdzała się w codziennych czynnościach ode mnie, jeśli chodziło o pomoc najmłodszym. Miałam w grupie dwie pięciolatki! Ścieliła im łóżka, pomagała przy myciu i jedzeniu. Prała ciuszki, jeśli tego potrzebowały. Dlatego przymykałam oczy na kontakty Uli z Darkiem, który na podobnej jak ona zasadzie, był członkiem grupy najstarszych chłopców. Darek przesiadywał w naszej sypialni i flirtował z Ulą. Przy okazji pomagał mi w różnych porządkowych czynnościach. Jego wychowawca, Marian, czyli Maniek, też przymykał oczy. Był zadowolony, że nie musi się użerać z nastolatkiem. Zresztą, w małej przestrzeni wiejskiej szkoły wszyscy przebywali ze wszystkimi.
Kiedy tylko się dało, chodziliśmy całą kolonią nad rzekę. Było upalne lato i nad rzekę chodziliśmy prawie po każdym śniadaniu.
Kierownictwo zajmowało się własnymi sprawami i nie było żadnych nacisków na obowiązek rzetelnego wypełniania dziennika zajęć. Kiedy padało, graliśmy w ping-ponga. Organizowaliśmy wspólnie festiwale piosenki i sportowe zawody. Awansowałam na naczelną dekoratorkę. Rysowałam plakaty i emblematy grup.
W sobotnie wieczory "kadra" urządzała zakrapiane kolacyjki. Raz nawet wybraliśmy się na zabawę w remizie strażackiej. Dzieci zostały z Ulą i Darkiem! No, może jeszcze z kucharką.
W niedzielę przyjechali autokarem wypożyczonym przez zakład pracy rodzice. Moi też!!! Dostałam paczkę ze słodyczami :)))
Było fajnie. Poza jednym, jedynym momentem. W upalne, lipcowe przedpołudnie leżałyśmy z dziewczynkami na rozległej , zielonej łące. Ktoś przyniósł mi list, który dostałam od mamy. Ze środka wypadła strona z gazety, z nekrologiem. Umarła moja koleżanka ze studiów, Ewa. Jeszcze w czerwcu nosiłam jej wykłady, żeby mogła się przygotować do sesji. Wcześniej uczyłyśmy się razem do egzaminu z psychologii wychowawczej. Ewa dostała 5. Chorowała na przewlekłą mocznicę nerek. Nie doczekała się na przeszczep.
W sierpniu znowu pojechałam do Justynowa. Było jakoś spokojniej niż rok wcześniej. Milej. Dostałam znowu grupę dziewcząt. Były świetne. Pomysłowe, chętne do współpracy, podporządkowane. Bardzo je lubiłam. Z jedną z nich zaprzyjaźniłam się tak bardzo, że korespondowałyśmy ze sobą i odwiedziłam ją w Łodzi.
Zresztą z Ulą też się zaprzyjaźniłam i dość długo wymieniałyśmy listy i odwiedzałyśmy się nawzajem, chociaż Ula mieszkała w Rzgowie.
Ostatni mój turnus w Justynowie, w 1976 roku, nie zakończył się z kolei przyjaźnie. Grupa była bardzo zróżnicowana. Dołączono do niej dziewczynki z jakiejś grupy, którą rozwiązano. Nie mogły się zintegrować. Miałam tak dosyć, że postanowiłam zrezygnować z drugiego turnusu. Napisałam podanie o rozwiązanie umowy. Kierowniczka była taka wściekła, że nie wypłaciła mi od razu pensji.
Najpierw kazała mi czekać. Autokary odjechały. Musiałam pooddawać wszystkie pobrane z magazynu "dobra". Na pensję się nie doczekałam. Zabrałam swoją walizkę i poszłam pieszo przez las do stacji kolejowej. Pieniądze wypłacili mi w kadrach zakładów, w Łodzi. Byłam szczęśliwa i wolna.



2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Chyba bym też polubiła tę Ulę :-)

mamuśka pisze...

Z Mańkiem mnie swatali, hi, hi!!!