środa, 6 lipca 2011

Odchudzanie

Ciekawe, czy moja mama się odchudzała.
Nie pa
miętam, żeby była szczupła. Zawsze nosiła duże biustonosze i duże majki. Wolała sukienki od spódnic, bo maskowały brzuch.
Ale nie s
łyszałam o tym, że chce się odchudzić. Myślę, że taka figura, jak jej była wtedy normą. O kobietach zbyt szczupłych mówiła, że są "suche", co nie było wcale komplementem:)
Ja nie byłam "sucha". Byłam raczej gruba. W podstawowej szkole nie przeszkadzało mi to. Chyba, że na lekcjach wuefu, gdy trzeba było biegać na czas albo skakać przez kozła.

Oczywiście, szybciej się męczyłam niż inni, nie śmigałam po trzepaku, szybciej przegrywałam w skokach na skakance. W upały zacierałam sobie spocone uda.
Je
dnak nigdy nie był to problem estetyczny.
Myśl, że jestem ZA GRUBA pojawiła się w liceum.
Stawałam bokiem przed naszym
dużym lustrem z toaletką i wciągałam brzuch. I tak był ciągle za duży.


Patrzyłam na swoją owalną twarz ,pokrytą piegami wokół nosa i myślałam ze wstrętem "indycze jajo".
Płakałam. Nic nie mogłam z tym zrobić. Czułam się bezradna, skazana na wieczną brzydotę i nieatrakcyjność.
Słowo "odchudzanie" jeszcze nie przychodziło mi do głowy. Na dużych przerwach zjadałam solidne, podwójne kanapki z żółtym serem albo z kotletem schabowym.
Miałam 162 cm i ważyłam 62 kg. Trzymałam się optymistycznej wersji, że prawidłowa waga, to ilość kilogramów równa liczb
ie centymetrów ponad metrem. Jak się miały do siebie te dwa przekonania, ze jestem za gruba i równocześnie, że ważę prawidłowo - nie mam pojęcia!!!

Pomysł na odchud
zanie zrodził się, gdy waga w studenckiej poradni lekarskiej, gdzie nas profilaktycznie badano, pokazała ... 59 kg! Nie wiem, jak to się stało. Może waga była zepsuta, a może rzeczywiście schudłam. Na oko nie było widać:)
Zaczęłam się odchudzać
, żeby ważyć jeszcze mniej, mniej i mniej...
O, jaki to piękny obrazek mi majaczył: ja w powabnej sukience, lekka, włos rozwiany... Albo jeszcze lepiej, w obcisłych spodniach
dzwonach, taka wiotka, jak moja koleżanka z roku, Lucyna...
Jadłam małe śniadania. Nie brałam ze sobą kanapek. Na obiad zjadałam zupę. Albo jednego kartofla... Waga ani drgnęła.
Przestałam jeść słodycze. Bardzo skutecznie wmówiłam sobie, że czekoladki i ciastka są ohydne. Wręcz czuł
am w ustach kwaśny posmak, jaki się ma po zjedzeniu słodyczy. Bez żalu odmawiałam, gdy m,nie częstowano. Do herbaty w kawiarni brałam co najwyżej powidła. Przestałam słodzić herbatę. Chodziłam z wciągniętym brzuchem. Cały czas ważyłam 59 kg. Kiedy któraś z wag pokazywała 58, byłam szczęśliwa.
Nikt o mnie nie mówił "gruba", ale nie byłam zwiewna i eteryczna.
Mimo wszystko jeden facet poprosił mnie o rękę.
Wyszłam za niego.
Po roku naszej znajomości okazało się, że ważę... 53kg!!!
Kiedy oglądałam nasze zdjęcia po powrocie z wakacji i zobaczyłam swój wystający obojczyk i jeszcze bardziej wystający nos, pomyślałam, że już bardziej nie chcę chudnąć! To była bardzo pokrzepiająca i ozdrowieńcza myśl:)
Jednak cały czas czuję satysfakcję, że moja waga stoi w miejscu, i że ubrania sprzed lat dopinają się na mnie bez trudu.
A w ciekawostkach internetowych przeczytałam dziś, że jedna matka (oczywiście w USA) waży ponad 300 kg i chce jeszcze przytyć, żeby być najgrubszą kobietą na świecie. Dla każdego coś miłego.
I smacznego!

3 komentarze:

PAPROCH pisze...

No, chciałabym mieć taką figurę jak Ty, gdy będę w Twoim wieku :-)
Szansa jest ;-)

mamuśka pisze...

A może lepiej być rumianą i pyzatą staruszką?

PAPROCH pisze...

Staruszką może tak, ale Tobie do staruszki to jeszcze trochę :-)