piątek, 29 stycznia 2010

Podróże miejskie


Jechałam wczoraj z pracy prawie dwie godziny! Wiadomo, zima to klęska żywiołowa. Przystanki pełne zdenerwowanych ludzi. Fontanny błota spod kół samochodów. I puste, aż po horyzont, tory tramwajowe. Mróz na szczęście trochę zelżał i nie miałam wrażenia, że mnie "przyspawało" do chodnika. No, to sobie stałam i czekałam. No, bo co innego mogłabym zrobić? Pieszo i tak nie doszłabym wcześniej.
Zawsze miałam daleko do pracy...
Najpierw dojeżdżałam na ulicę Glinianą. Z Retkini.
Dochodziłam do przystanku tramwajowego (około 10 minut). Jechałam cztery przystanki do Dworca Łódź-Kaliska. Tramwajem numer 8. Chyba tylko jeden wtedy kursował na Retkinię. Przesiadałam się na tramwaj jadący po Al. Włókniarzy. Jechałam pięć przystanków. Potem ulicą Glinianą, wśród małych domków, do rogu Srebrnej, znowu jakieś 10 minut. Zimą, wieczorem było tam bardzo nieprzyjemnie. Czasem latarnie się nie paliły. Ta trasa mi się śni po nocach.

W 1980 r. utworzono filię poradni na Teofilowie i ja jako jedna z najmłodszych pracownic zostałam oddelegowana do filii. Na ulicę Grabieniec. Tam mogłam jechać na dwa sposoby. Tak jak poprzednio, tyle że drugim tramwajem o wiele dalej, aż do ulicy Kaczeńcowej. Mogłam też dojść do ulicy Retkińskiej, do autobusu 76 (10 minut), który bez żadnej przesiadki dowoził mnie aż do Kaczeńcowej od drugiej strony osiedla. Tę trasę lubiłam. Prowadziła przez zielone Zdrowie, wśród ogrodów i działek. Wiosną było bardzo pięknie za oknami autobusu. I zajmowała mi stosunkowo mało czasu, jakieś 40 minut z dojściami.
W 1982 przeprowadziliśmy się na Chojny. To dopiero była jazda!!!
Do przystanku autobusu 70 miałam blisko. Jechałam cztery przystanki, przechodziłam przez ruchliwą ulicę Broniewskiego i przesiadałam się na jadące w kierunku Retkini 69. Po 20 minutach przekraczałam kolejną ruchliwą ulicę, Maratońską i stamtąd poczciwe 76 wiozło mnie na miejsce. Wkrótce przedłużono trasę tramwaju linii 2 i mogłam już bez ŻADNYCH PRZESIADEK dojechać z krańcówki na Chojnach na daleki Teofilów. Trzy przystanki dalej był już koniec trasy...
Podróż tramwajem nie wymagała co prawda przesiadek, ale była bardzo nużąca i nie można było liczyć na "następny" tramwaj, jeśli jakiś się popsuł. Tor i tak był tylko jeden. Dlatego z radością powitałam kolejny autobus, 52, który w 35 minut dowoził mnie do Placu Barlickiego. Tam, z tego samego przystanku wsiadałam w 74 lub 83 i po małych 20 minutach byłam już prawie na miejscu. Musiałam tylko dojść do mieszczącej się na parterze bloku mieszkalnego poradni.
Po urodzeniu Mateusza wzięłam urlop wychowawczy i przez rok pracowałam na pół etatu w poradni na Kopernika. Dojazd tam, to była bajka. Bez przesiadek! 25 minut jazdy i JUŻ w pracy!!!!
Ja chyba jednak kocham te tramwaje! Kiedy wróciłam po urlopie na cały etat, okazało się, że nasza poradnia zmieniła lokal na większy i... jeszcze dalej! Do ulicy Lnianej pieszo było niedaleko. Autobusem musiałam jechać dwa przystanki dłużej.
W ogólnych rozrachunkach "bez przesiadek", zwyciężył tramwaj. Tym bardziej, że kursowały już dwa bezpośrednie, 2 i 5. Dwójka jechała 52 minuty, piątka trochę dłużej, bo miała okrężną trasę przez zapyziałe, stare moje Bałuty. Oznaczało to, że muszę na całą drogę przeznaczać około półtorej godziny, żeby mieć pewność, że się nie spóźnię. Droga powrotna zabierała mi oczywiście tyle samo czasu.
Pod koniec lat 90tych nasza przekształcona Poradnia Specjalistyczna dostała nakaz opuszczenia lokalu na Lnianej. Spółdzielnia mieszkaniowa robiła odzyski mieszkań dla lokatorów. Miałam nadzieję na lokalizację w centrum. Ha, ha! Nadzieja matką głupich. Co prawda nie przenieśli nas jeszcze dalej (to by już było poza Łódź!). Trasa skróciła się o jakieś 15 minut.
Przez jakiś czas jeździłam zadowolona z bezpośredniego połączenia. Jeśli nie zdarzył się wypadek albo awaria, dojeżdżałam w rekordowym czasie, nawet i w ciągu 40 minut.
Do chwili, gdy zaczęto modernizować Aleje Kościuszki. Prawie cały ruch samochodowy przeniósł się na Kilińskiego, gdzie w większości nie ma wydzielonego torowiska. Chwilami
lepiej było poruszać się tamtędy pieszo niż jakimkolwiek środkiem lokomocji. Jeździłam jak się dało. Tramwajami i autobusami. Z jedną przesiadką, dwoma lub trzema. Od wschodu i od zachodu. Wracałam tak samo. Czasami miła pani Ania z sekretariatu podwoziła mnie swoim starym maluchem, racząc przy okazji opowieściami, że właśnie jej się chyba hamulec psuje, albo że coś stuka w podwoziu, ale ona nie wie co...
Raz wracałam taksówką.
Przystanki pełne były zdenerwowanych i zdezorientowanych ludzi, bo rozkłady zmieniały się czasem z dnia na dzień. Ja właściwie nie denerwowałam się, nie miałam innego wyjścia jak tylko jechać do przodu. Spóźniałam się, bo wszyscy się spóźniali. Mój rekord to półtorej godziny...
Wreszcie!!!!! Otworzyli trasę szybkiego ruchu!!! Zaczął kursować wystrzałowy tramwaj numer 11, który błyskawicznie miał dojeżdżać ze Zgierza do Pabianic. Ostatecznie kursuje z Helenówka do Chocianowic. Po tej samej trasie, po której jeżdżą inne wolne tramwaje:)))
Niestety równocześnie moja ulubiona dwójka przestała dojeżdżać na Chojny. Tak, czy owak musiałam się przesiadać. Ale dojeżdżałam w czasie poniżej godziny!
Euforia tramwajowa trwała jakieś pół roku. Torowisko na Limanowskiego okazało się nagle tak zniszczone, że w trosce o pasażerów ograniczono szybkość jazdy do 10 km/godz. Trzy przystanki, które wcześniej jechało się 5 minut, przemierzałam w 15!
W końcu tramwaje z Limanowskiego zniknęły. Teraz dojeżdżam tramwajem do autobusu zastępczego. Póki co, perspektyw na zmianę nie ma. Limanowskiego mają zacząć remontować za jakiś rok. Może dotrwam do emerytury z tą tramwajową odyseją:)))
Czasem mnie pytają, dlaczego nie przeniosłam się bliżej. Cóż, miłość nie wybiera, a głupich nie sieją!
I to by było na tyle.

wtorek, 19 stycznia 2010

...zima, zima, zima...

Kasia i Basia na śniegu,
w odstępie ok. 20 lat










...pada pada śnieg!
Jadę, jadę w świat sankami,
sanki dzwonią dzwoneczkami
dzyń, dzyń dzyń,
dzyń, dzyń,dzyń
dzyń, dzyń, dzyń!


To piosenka przedszkolna. Kasia chodziła do przedszkola od września. Chodziła i nie chodziła. Trochę chodziła, potem była chora. Znowu szła. Wracała z bólem ucha, albo z gilem, albo z kaszlem.
Byłam w ciąży. Przyszedł styczeń, a może luty. Kasia znowu miała zapalenie oskrzeli. Lekarz na rejonie przepisał pewnie kolejny antybiotyk. Koleżanka z sąsiedniego bloku, Ela B., moja towarzyszka niedoli ze szpitalnej sali i mama równie chorowitego, co Kasia Piotrusia, poleciła nam prywatną lekarkę. Feler był taki, że trzeba było jechać do niej do domu, na ulicę Przybyszewskiego.
Taksówki nie miały telefonów, na postoju na ogół pasażerowie czekali na nie, a nie odwrotnie. Andrzej poszedł pierwszy, żeby podjechać po nas pod dom. Czekałyśmy w klatce schodowej. Kasia kasłała. Ja się denerwowałam i wyglądałam przez małą szybkę w drzwiach. Mróz trzymał. Śnieg padał.
Pojechaliśmy wreszcie. Pani doktor zdiagnozowała... zapalenie oskrzeli i przepisała antybiotyk....
Andrzej poszedł po kolejną taksówkę na najbliższy postój. Poszedł i ...zniknął. Mijały minuty i kwadranse. Po godzinie postanowiłam zejść na dół, bo wydawało mi się, że już dłużej to nie może trwać i lada moment taksówka z moim mężem podjedzie pod dom. Czekałyśmy przed blokiem. Niestety, nastała już era domofonów i schronić się do klatki schodowej nie mogłam tak łatwo. Było coraz zimniej. Kasi poczerwieniał nos i zaczynała popłakiwać. Zdesperowana, zadzwoniłam do pani doktor, żeby wpuściła nas do środka. Kazała przyjść na górę. Rozebrałyśmy się z powrotem. Dziecko siedziało zdezorientowane i przestraszone. Ja tkwiłam przy oknie i wyglądałam na zaśnieżoną coraz bardziej ulicę. Byłam pewna, że coś się stało. Coś strasznego. Oczami wyobraźni widziałam się jako młodą wdowę z dwojgiem dzieci. Zaczęłam histeryzować. Lekarka usiłowała mnie uspokajać, dała mi walerianę, ale widziałam, że też jest niepewna i nie wie, co robić. Użyła argumentu, który mnie przywołał do pionu.
- Niech się pani uspokoi, bo pani poroni...
Dziecko w brzuchu potwierdziło kopnięciem. Otrzeźwiałam. Czekałyśmy dalej w milczeniu i w jakimś bezruchu. Długo to trwało. Nie wiem ile. Półtorej godziny, dwie??? A może tylko czas tak się wydłużył ze zgrozy.
Wreszcie Andrzej wrócił. Nic się nie stało, oczywiście. Powód był prosty - nie było taksówek. Śnieg zasypał jezdnie, prawie nic nie jeździło. Udało mu się wreszcie zatrzymać prywatnego kierowcę, w maluchu zresztą. Facet był młody i całą drogę dowcipkował. Odwiózł nas pod dom i chyba nawet nic mu nie zapłaciliśmy.
Czemu mój wspaniały mąż nie pomyślał o tym, żeby wrócić i nas uspokoić? Albo zadzwonić do pani doktor? Któż to wie, kto zrozumie mężczyznę! Miał zadanie do wykonania i jak prawdziwy wojownik wywiązał się z niego. Reszta jest tylko historią...

Hej na sanki, koleżanki,
w nocy srebrny śnieżek spadł!
A więc z góry, na saneczkach,
aż zaświszcze w uszach wiatr!
A więc z góry, na saneczkach,
aż zaświszcze w uszach wiatr!

sobota, 9 stycznia 2010

...śnieg...


Ludzie, ludzie, to naprawdę nie moja wina, że śnieg pada!
A pada! Coraz go więcej! Do ramion jeszcze nie sięga, ale do kolan tak!
Wsypuje się do butów. Powoduje brnięcie i ślizganie się. Tamuje ruch. Wkrada się za kołnierz!
Idę sobie dziś śnieżną ulicą nieodśnieżoną, a zakutany dozorca macha wielką łopatą.
- Cholerna pogoda! - warczy do mnie. Złym okiem patrzy.
Wszystko teraz na mamuśkę będzie? Ja tylko marzyłam o ładnej zimie. Białej, migocącej, bajkowej. A nie, żeby od razu klęska żywiołowa.
Pomyśl dwa razy (a najlepiej trzy) nim życzenie wypowiesz. Życzenia się czasem spełniają!!!

I śnieg pada przez pomyłkę.
I topnieje na jezdni.
I wiatr wieje przez pomyłkę.
A inaczej było w przepowiedni.
Bo miało być słońce we dnie
i lekkie mgiełki z rana.
Oto są przepowiednie
świętego Korbiniana.
A tutaj śnieg monstrualny
i pada, i pada, i...
JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY,
ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY.

To mój ulubiony poeta napisał... Jak widać śnieg lubi robić psikusy:)