sobota, 24 maja 2008

Tata


Tata, wysoki i w grubych, okrągłych okularach. Takiego go pamiętam. 
Kiedy się czemuś przyglądał, wytrzeszczał trochę oczy, nie jak zwykle robi to krótkowidz. Włosy zaczesywał do góry. 
Śmiał się rzadko, ale jeśli już, to pokazywał równe, szerokie zęby. Miał obie sztuczne szczęki. Czasem, dla zabawy, poruszał dolną i wtedy dzieci (wnuki), którym to demonstrował, otwierały zdziwione buzie. Uwielbiał sobie żartować z dzieci.
Papierosy palił tylko na ulicy albo przy gościach, nigdy w domu, na co dzień. 

Tylko przy gościach pił wódkę. Myślę, że mógł sporo wypić, choć robił to rzadko. Nie omijał nalewanych kolejek, bo nie potrafił odmawiać. Potrafił za to walczyć ze swoimi słabościami. 
Może ze dwa razy w życiu widziałam, jak się zatoczył, wracając z jakiejś "imprezy". Nie awanturował się, nie przeklinał. W stanach największego zdenerwowania mówił: "niech to piorun jasny". Na więcej nie pozwalał sobie nigdy. 
Często siadał przy stole i złożonymi dłońmi zasłaniał oczy. Według mamy robił tak, bo go bolały. Według mnie uciekał od świata, z którym się zmagał.
Tata urodził się w 1912 roku, w Biskupicach, niedaleko Sieradza. 

Oficjalnie -  17-tego kwietnia. Sam zawsze twierdził, że 13-tego. 
Jego ojciec, dziadek Szczepan, podobnie jak dziadek Antoni, miał już dzieci z poprzedniego małżeństwa: Antoninę i Stanisława. Janek urodził się jako pierwsze dziecko Szczepana i Marianny. 
Potem, w podobnych jak u Łukasików odstępach, przychodzili na świat: Józefa, Kazimierz, Władysław i Józef. Dziadkowie Dobroniowie byli zdecydowanie bardziej troskliwymi rodzicami, chociaż również zmagali się z biedą. Pracowali "we dworze", dziadek w polu i przy koniach. Zdaje się, że nie mieli żadnej własnej ziemi, odrabiali pańszczyznę.
Janek szybko zaczął pomagać ojcu, miał bodaj 12 lat. 

Jednak przedtem chodził do szkoły. Skończył cztery klasy. Czytał dobrze, pisał bez błędów. Kiedy nauczycielka zajmowała się inną klasą, zlecała Jankowi czytanie na głos dla pozostałych dzieci. 
Janek był bystry. Co byłoby, gdyby urodził się 50 lat później?
Uwielbiał konie i one jego otaczały swoim ciepłem. Pracował przy nich, spał z nimi w stajni, jeździł na oklep. O koniach opowiadał często i z wielkim sentymentem. Mówił, że konie są mądre. Na pewno nigdy nie zrobiły mu na złość, co czasem zdarzało się jego braciom i rówieśnikom. 

Janek, przedziwnie delikatny, nie umiał się bić ani chuliganić. Jako najstarszy z rodzeństwa pozostającego w domu, miał coraz więcej obowiązków przy gospodarce - pracował w polu, woził zboże, ziemniaki, do Warty, do Sieradza.
Dziadek Szczepan zaziębił się którejś jesieni pracując w polu. Chorował na płuca, pewnie przyplątała się gruźlica. Zmarł w 1932 roku. Janek miał 20 lat. Ojciec, który mówił do niego "Janiu"- odszedł. 

Najmłodszy z rodzeństwa, Józek, miał 8 lat.
Gospodarstwo, czy też domostwo, zaczęło się chylić. Krótko przed wojną babcia Marianna postanowiła spakować resztę dobytku i wynieść się do Łodzi, do córki Józefy, zamężnej już ze Stefanem Słoniną. 

Wszyscy razem zamieszkali "na kupie", przy obecnej ulicy Senatorskiej (po wojnie Strzelczyka), w małej klitce na poddaszu trzypiętrowej kamienicy. 
Nie wiem, co działo się z pozostałymi chłopcami. Janek na pewno mieszkał z matką. Pracował przy robotach kanalizacyjnych. Aż do dnia, gdy całą ekipę zawieźli na miejsce "przerzutowe" do Niemiec.
Tatę wywieziono do kamieniołomów w górach Harzu. 

Towarzystwo tam było międzynarodowe. Nauczył się trochę niemieckiego. Najczęściej jednak opowiadał o Czechach, ich śmiesznej mowie i kłótniach o to, który język brzmi "dziecinnie". 
Opowiadał też o plackach ziemniaczanych pieczonych bezpośrednio na piecu. I o tym, jak zjadł kiedyś mnóstwo czereśni z pestkami i jak potem cierpiał na brzuch. W opowieściach pojawiała się też praca u "bauera".
Nie wiem, w jakiej kolejności i jakich okolicznościach toczyły się losy wojenne ojca. 

Gdy skończyła się wojna, Janek wracał do Polski. Ta podróż trwała kilka tygodni. W wagonach, na wagonach, w ścisku, z przerwami. 
W Łodzi trafił znowu na ulicę Senatorską. Było tam ciasno. Józia urodziła dwóch synów. 
Co prawda Kazik, młodszy brat Janka, nie wrócił do Polski a Józek, najmłodszy, gdzieś fruwał, ale wyobrażam sobie, że siedzenie "na kupie" irytowało wszystkich. 
Janek chodził do przyrodniej siostry, Antosi i jej męża Franka na Aleję Kościuszki. Lubili go tam. 
Do Antosi zaglądała Celina z rudą Sabiną. 
Celina była pyskata, Sabina trochę zagubiona. 
Mieszkały razem na trzecim piętrze pożydowskiej kamienicy, na Bałutach. Któregoś letniego wieczoru, w 1946 roku, Celina poszła do pracy na nocną zmianę. Burza za oknem opóźniała wyjście. Został.
Potem dowiedział się, że Sabina jest w ciąży. 

Spotykali się. Kiedy przychodził po nią pod tkalnię, gdzie pracowała, zdejmował okulary. Wstydził się. Niestety, już wtedy miał tak silną wadę wzroku, że bez okularów nie mógł jej rozpoznać z drugiej strony ulicy. Podchodziła do niego roześmiana, w sukienkach z białym kołnierzykiem, w granatowym żakiecie, który pasował do jej kasztanowych włosów.
Pobrali się w październiku. 

Było sobotnie przedpołudnie. Samotny skrzypek grał na chórze Ave Maria. Mama miała granatowy kostium i bukiet z białych chryzantem. 
Koleżanki z fabryki wręczyły jej laurkę z napisem "szczęść Boże młodej parze". Poza tym dostali serwis w kwiatki.
Zamieszkali oczywiście z Celiną i jej szyjącą maszyną. 

Mamie powoli rósł brzuch. 16-go kwietnia 1947 roku, w środę, urodził się przy wydatnej pomocy położnej, pani Malińskiej , mój BRAT.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Cały dziadek:-)
Nie znałam go dobrze, byłam jeszcze dzieckiem przecież jak umarł.
Ale zapamiętałam go jako kochanego człowieka:-)

mamuśka pisze...

No nie , to jeszcze nie CAŁY dziadek:)))