sobota, 31 maja 2008

Mama i ja


Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa związane jest z mamy chorobą. Miałam może 4-5 lat, gdy Mama poszła do szpitala. Miała czyrak na pośladku. 
Kiedy wróciła, nie było mnie akurat w domu. Tata odebrał mnie od sąsiadki (mieszkała pod schodami, tam gdzie później miał pracownię krawiec Chudzik) i przyprowadził na górę. Mama leżała w jednym z dwóch łóżek i wydawała mi się obca i daleka. Nie chciałam do niej podejść. 
Co ona wtedy poczuła? Czy było jej przykro? Czy rozumiała mój opór? A czy ja go teraz rozumiem? 
Wiele razy w życiu czułam ten opór, gdy Mama przytulała się do mnie. Trudno się do tego przyznać, ale odstręczał mnie zapach jej oddechu, jej ciała, ubrań przesyconych benzyną i smarem. 
Łatwość, z jaką zanurzała ręce w misce pełnej pomyj po brudnych naczyniach, brała brudną ścierkę, myła ubikację, zlewozmywak, bez żadnych rękawic... Śliniła chusteczkę i wycierała mi twarz, gdy zauważała, że jestem brudna. 
Przez wiele lat na samo wspomnienie o tym wstrząsał mną dreszcz obrzydzenia. Dlaczego to mnie tak poruszało? Dlaczego do tej pory "zamykam" nos, żeby nie czuć odrażających zapachów? 
A ona, moja Mama, też wszędzie węszyła, marszczyła nos ze wstrętem i oznajmiała, że "brzydko pachnie", ma "nieładny zapach" lub wręcz "śmierdzi". Bardzo się starałam, żeby u mnie w domu "nie pachniało brzydko", gdy Mama miała przyjść z wizytą...
Jednak, gdy miałam kłopot, do niej pierwszej się zwracałam. 

Zresztą, chyba tylko do niej. 
Na ogół mówiła potem o tym ojcu, ale on prawie nigdy nie komentował. Chodziła ze mną do lekarza. 
Odprowadzała mnie do szkoły. 
Pisała mi usprawiedliwienia, gdy nie chciałam iść...
Załatwiła mi przeniesienie do innej klasy, gdy okazało się, że w II klasie podstawówki ma być moim wychowawcą pan Kozieł, nauczyciel, który budził postrach.
Lubiłam z nią chodzić do miasta. Dawała się łatwo namówić. Niczego specjalnego na ogół nie kupowałyśmy, ale miło było się przejść razem. Najczęstsze zakupy to były produkty spożywcze w Magdzie i trochę słodyczy od Wawela. 

Czasami planowałyśmy dłuższą wyprawę, gdy potrzebne mi były buty albo nowy płaszcz. Jechałam wtedy do niej pod fabrykę zegarów i stamtąd szłyśmy ulicą Wigury do Piotrkowskiej, a później w kierunku domu. Jej znajome z produkcji witały się ze mną miło, podziwiały, jak urosłam. Raz lub dwa Mama zabrała mnie na halę produkcyjną. Wszechobecny zapach benzyny, metalu i smarów kręcił w nosie.
Chodziła na wywiadówki, zarówno w szkole podstawowej jak w liceum. 

Gdy wracała, była zadowolona i przytulała mnie. Zawsze podkreślała, że nie musi w ogóle pilnować naszej nauki, mojej i Jurka, że sami się uczymy. To była największa pochwała.
W okresie dorastania moje uczucia do niej stały się bardzo ambiwalentne. 

Na jednej stronie swojego pamiętnika pisałam, że ją kocham, na następnej, że nienawidzę. Wychowywana w przekonaniu, że rodziców trzeba szanować, nigdy nie powiedziałam Mamie o swoich złościach. Jednak ona je czuła i przypisywała mojemu niedobremu charakterowi. 
Mówiła:"chodzisz, jak chmura gradowa". 
Uważała, że takiej naburmuszonej nikt nie zechce. 
Dawała mi za przykład inne dziewczynki, które są uśmiechnięte i wesołe. Zresztą bardzo często dawała mi innych za przykład: moje koleżanki, inne córki, inne gospodynie domowe, inne matki, innych psychologów... 
Żyłam w przekonaniu, że mnie nie akceptuje. 
Ona zapewne, nie akceptowała przede wszystkim siebie samej.
Zawsze mnie irytowała jej zmienność. 

Miała jakby dwie twarze. Jako nastolatka widziałam to ze szczególną wyrazistością, oskarżałam ją w duszy o dwulicowość. 
Bardzo zależało jej na tym, żeby ludzie ją lubili, szanowali. 
Dla innych była zawsze miła, uczynna, prawiła komplementy. Potakiwała. Tych samych ludzi obgadywała, krytykowała, umniejszała ich znaczenie. Teraz myślę, że to przypochlebianie się innym, nieraz wbrew sobie, było powodem dużej frustracji. Dlatego musiała ją odreagować, umniejszyć ich znaczenie, żeby ocalić kawałek dobrego mniemania o sobie. Pewnie przez cały czas żyła z małym poczuciem własnej wartości.
To nastawienie na innych zjednywało jej sympatię, często także zasłużoną. Bardzo długo aktywna i żywotna, gotowa była biec z pomocą, z pocieszeniem, z gotowością posłuchania. Pożyczała pieniądze sąsiadom, chodziła do samotnych na plotki, podlewała cudze kwiatki, załatwiała zakupy chorym...
Pomagała też oczywiście nam, gdy już byliśmy dorośli. 

Pilnowała naszych dzieci, opiekowała się domami, zwierzętami, gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje. 
Nigdy nie przychodziła do mnie z pustymi rękami. 
Przynosiła naleśniki, czekoladki, majtki, skarpetki, kawałek biszkoptu.
Nigdy nie wypuszczała nas od siebie z domu bez czegoś "na drogę", wsuwała do kieszeni cukierka albo banknot. Nie pomagały protesty. Mama miała potrzebę dawania i chociaż w dużej mierze robiła to sama dla siebie, nie można powiedzieć, że na tym nie korzystałam. 
Brać nie umiała i psuła innym przyjemność dawania . Mówiła: "ty nic mi nie kupuj na imieniny! Jak już tak bardzo chcesz, to może być płyn do kąpieli..." W ten sposób nie było wyboru ani niespodzianki.
Nie miała specjalnie wysokiego mniemania o mojej urodzie i umiejętnościach. Nie dawała mi szansy na sukces i powodzenie. Chcąc mnie pocieszyć, mawiała:" nie martw się, każda potwora znajdzie swojego amatora".
Ostatnia choroba Mamy. 

Mam wrażenie, jakbym nie chciała o niej wiedzieć. Tkwiłam we własnym bólu i cierpieniu duszy. Nie chciałam wiedzieć, nie chciałam się nią zajmować, słuchać o kolejnych badaniach, wynikach, diagnozach. Przecież to ja byłam CHORA!.
Operacja Mamy odbyła się w kwietniu. Byłam przekonana, że wszystko ułoży się dobrze. Jak zwykle. Jak zawsze Mama okaże swoją siłę, która mnie zwalała z nóg.
Telefon od Iwony: "otworzyli i zaszyli z powrotem, nic się nie dało już zrobić". Te słowa przebijały się długo do mojej świadomości. Siedziałam jak sparaliżowana. Powtarzałam je bezmyślnie i wcale nie wierzyłam w to "nic". Byłam pewna, że jednak coś, cokolwiek.
Z tą nadzieją szliśmy do lekarza dyżurnego po południu, po operacji. Patrzył na nas z zawodowym współczuciem. Nic się nie dało zrobić .
Mimo to, nie uwierzyłam do końca. Myślałam, że wystarczy, żeby przestrzegała diety, żeby jadła mało i częściej, płynne potrawy...
Mama szybko zbuntowała się przeciwko diecie. 

Chciała jeść coś konkretnego, coś pikantnego. Skarżyła się ciągle na swój los, na lekarzy, na Boga. Niepokorna, zła na świat wokół. Oczekiwała jakichś działań, jakichś cudów. I o to też byłam zła na nią. 
Zła o to, że nie umiała szykować się na śmierć?
Dlaczego obok współczucia częściej jeszcze czułam irytację i niechęć? Dlaczego z ulgą wychodziłam ze szpitala, z hospicjum? Coraz mniej miłości było wtedy we mnie. 

Może dlatego nie umiałam jej kochać, że ona mnie nie kochała tak, jakbym chciała. Bezwarunkowo, bezkrytycznie. Nie umiała tak kochać, bo i jej tak nie kochano:(
Byłam przy jej śmierci. Odeszła niespokojnie, ciężko, do końca walcząc o oddech. Mówiłam do niej różne rzeczy dobre, o tym, że była dobrym człowiekiem i że zasłużyła na miłość. 

Może słyszała, może to jej przyniosło ukojenie, kto wie. 
Potem leżała cicha, zmalała nagle, jakby z duszą uleciała też część ciała. Płakałam. Płakałam nad nią, nad jej życiem trudnym i biednym, nad jej ostatnim cierpieniem, nad marnością naszego, ludzkiego żywota. 
Potem byłam spokojna. Nie musiałam myśleć już o jej zmaganiach i swoich powinnościach.
Pogodziłam się z moją Mamą niedawno. 

Teraz kocham ją po prostu, łagodnie i bez trudu. 
Cieszę się, że była moją MAMĄ.

4 komentarze:

PAPROCH pisze...

Popłakałam się troszkę.

mamuśka pisze...

Nie płacz nie płacz...Kocham cię , Paproszku mój:))

PAPROCH pisze...

Nie, płaczę, tylko mi się dwie łezki zakręciły...
Też Cię kocham:-)

Anonimowy pisze...

Łezki się zakręciły albo oczy się spociły. Kolejny wzruszający rozdział...