czwartek, 5 czerwca 2008

Tata i ja


W dzieciństwie cierpiałam bardzo i przeżywałam męki, gdy ktoś zapytał mnie:"kogo kochasz bardziej, mamę czy tatę?". Sama dla siebie czułam, że Tatę, ale Mamę też kochałam i nie chciałam robić jej przykrości. Nie wiem, dlaczego tak się działo. 
Tata nie starał się o moje uczucia. Myślę, że kochał mnie bezwarunkowo. Nigdy mnie nie oceniał ani nie osądzał. Traktował mnie z szorstką czułością.
Kiedy byłam bardzo mała, na pewno nosił mnie na rękach. Bardziej wiem to ze zdjęcia i z opowieści. 

Chodziliśmy na niedzielne spacery, trzymał mnie za rękę i nawet na mnie z góry nie patrzył. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Szliśmy sobie w tym samym rytmie, jakoś zjednoczeni. 
Nie pamiętam, żebym coś na Tacie wymuszała, o coś prosiła. Najwyżej przypominałam mu, żeby zapytał o nowy "Świerszczyk". 
Milczeliśmy sobie w całkowitym i zgodnym porozumieniu. Tak było dobrze.
Po obiedzie kładliśmy się obok siebie i Tata czytał mi, przybliżając do oczu tekst. Czytał ładnie, starał się zmieniać głos przy dialogach. Czasami opowiadał mi jakieś historie, najczęściej o swoim dzieciństwie, o koniach, o dziadku Szczepanie, o swoim rodzeństwie, głównie o psikusach Kazika i Józka.
Zawsze mówił do mnie: Barbara. 

Pamiętam jak wychylał się przez okno na klatce schodowej i wołał mnie z podwórka do domu: "Barbara! Kolacja!". 
Do głowy mi nie przychodziło, że mogłabym nie pójść albo targować się o dłuższy pobyt. Wracałam, zjadałam kolację, która czekała przygotowana na talerzyku, na stole. Grubo pokrojone pajdy, herbata w kubku. Czasem budyń na deser.
Tata, w przeciwieństwie do Mamy, nie oceniał mnie w żaden sposób. Nie mówił mi nic na temat szkoły, ani wyglądu, ani zachowania, ani na temat moich koleżanek...

Nie wypowiadał się też na temat moich studiów, pracy, małżeństwa... 
Jeżeli mówił coś o moich dzieciach, to tylko bywały to miłe słowa, przytaczał ich zabawne powiedzenia, chwalił wyczyny.
Jeden, jedyny raz usłyszałam jego pogląd. 

Po wielu latach noszenia długich, związanych włosów, obcięłam je na tzw. pazia. Tata ZAUWAŻYŁ! Powiedział: "no, nareszcie nie jesteś taka umuziana". Było to tak zaskakujące, że zapamiętałam dosłownie tę wypowiedź.
Tata chorował mało, ale zawsze dość gwałtownie. Nie lubił lekarzy. 

Pewnie dlatego drobne dolegliwości traktował jako część życia, a nie powód do szukania pomocy. 
Zawsze nosił okulary i nigdy nie miał zębów. Te dwie ułomności utkwiły w mojej pamięci jako nierozerwalny z nim kawałek. 
Sztuczne szczęki w szklance z wodą, okulary w okrągłych oprawkach z bardzo grubymi szkłami.
Z zębami i z okularami związane też były historie z jego dzieciństwa i młodości. Kiedy pierwszy raz poszedł do okulisty w czasie wojny, dostał szkła o sile...12 dioptrii! Nie mam pojęcia, czy taka była potrzeba, czy okulista się pomylił...! W każdym razie Tata z niejaką dumą opowiadał o tym, bo to znaczyło, że zanim założył okulary widział bardzo źle. 

Zęby natomiast, również w czasie wojny, wyrywano mu w dużych ilościach na raz.. 
Obie te opowieści słyszałam kilkakrotnie i za każdym razem słuchałam z równą fascynacją. Tata zresztą opowiadał barwnie i zajmująco.
Miałam może pięć, sześć lat, gdy wrócił z pracy z ręką w gipsie. Wciągnął mu ją pas transmisyjny. Miał zgruchotany kciuk. Tata wrócił i jakby nigdy nic zabrał się za prace domowe. Nic nie mówił, nie skarżył się. Gips zdjęto po kilku tygodniach. Ręka wyglądała blado i obco. Czułam dziwny lęk i obrzydzenie, gdy Tata mył mi nią twarz. Kciuk źle się zrósł, palce nie odginały się jak trzeba. Do końca życia zostały przykurczone. Tata nigdy już nie założył obrączki.
Gdy dorastałam, Tata był trochę z daleka. 

Zawsze lepiej się dogadywał z najmłodszymi. Nastolatki go chyba lekko przerażały. Że myśli o mnie poznawałam po tym, że dawał mi czasem jakiś drobny pieniądz, na kino, na lody. 
Kupował mi w prezencie książki. Najczęściej z okazji imienin i na gwiazdkę, ale zdarzyło się i bez okazji. 
Teraz sobie uświadamiam, że byłam jedyną osobą, której kupował osobiście prezenty. Później może jeszcze wnukom. 
Poza tym zrobił mi skrzyneczkę na nici i guziki, gdy zaczęłam zajmować się szyciem. 
Po przeprowadzce do nowego mieszkania posłuchał mojej koncepcji i pomalował dół starego kredensu, który służył nam za szafkę przedpokojową, na ...różowo! 
Rodzina mamy była zdegustowana. Tata zdaje się nic sobie z tego nie robił . W ogóle chyba nic sobie nie robił z ludzkiego gadania, wcale się tym nie zajmował.
Nie narzekał, gdy sobie kupiłam psa. Bawił się z nim i chodził na długie spacery.
Po urodzeniu się naszych dzieci znowu gotów był bawić się w lekarza, w sklep, w szkołę. Chodził do parku z wózkiem, potem z rowerem, z sankami.
Bujał je na kolanach, robił swoją sztuczkę ze sztuczną szczęką, opowiadał śmieszne historie, czytał bajki, wierszyki, przekomarzał się. Odprowadzał i przyprowadzał z przedszkola, ze szkoły. Naprawiał zabawki.
Przez kilka lat bywali z Mamą u nas co wtorek. 

Przychodził pierwszy. Siadał sobie w fotelu i czekał na "zlecenia". Nie narzucał się. Przymykał oczy, czasem czytał książkę przypadkowo zostawioną przez kogoś na wierzchu. 
Prawie zawsze w zielonym bezrękawniku, który mu zrobiłam na drutach. Niczego nie oczekiwał. Siedział sobie i milczał. 
A ja czułam się bezpiecznie. 
Chorował już wtedy na niewydolność krążenia. Mama mówiła :"wieńcówka". Co jakiś czas chwytał go dwu, trzydniowy ból w piersiach. 
Łykał pyralgin albo eucardin. Leżał. Ale, gdy musiał gdzieś iść, to szedł. Tylko po twarzy widać było, że cierpi. 
Nie był dla siebie łagodny. Przede wszystkim wypełniał obowiązki. 
Nie chodził na zwolnienia. Może ten jeden, jedyny raz, gdy wrócił w nocy ze swojej służby w portierni szkolnej z tak silnym bólem, że zgodził się na wezwanie pogotowia. Zabrali go do szpitala. 
Myślę, że był w szpitalu po raz pierwszy w życiu. 
On, który tylko w domu czuł się bezpiecznie, który nigdy nie nocował w cudzych łóżkach. Spędził w szpitalu dwa tygodnie.
Właściwie chyba wszyscy spodziewaliśmy się przez długie lata, że to właśnie serce będzie przyczyną jego śmierci.
Kiedy już miałam swoją rodzinę, odwiedzał mnie czasem tak sobie, bez okazji. Przynosił przekazane przez Mamę "dary", siadał w fotelu, odpoczywał. Gdy wychodził, zawsze z dołu machał do mnie na pożegnanie. Nie widział prawie wcale, ale machał, bo wiedział, że za nim wyglądam. Przez wiele lat miał I grupę inwalidztwa, zaliczony był do niewidomych. Białej laski używał czasem, przy przechodzeniu przez jezdnię. Potem składał ją i poruszał się "na pamięć". Bliskich rozpoznawał po głosie.
Tata zmarł na raka żołądka. 

Tak jak Mama. A może mama tak jak Tata. 
Nie mógł jeść, wymiotował. Chudł. Jego żołądek nie trawił, nie przepuszczał jedzenia do jelit.
Operacja była w czerwcu. Trzynastego. 

"Trzynasty jest dla nas szczęśliwy"- myślałam. Dla nas, to znaczy dla mnie i taty. On też podobno urodził się trzynastego, dzień przed zatonięciem Titanica. 
Ale ten 13-ty dzień czerwca już nie mógł być szczęśliwy. Było za późno.
Rany po operacji goiły się szybko. Myślałam, że może dożyje do złotych godów. Brakowało roku. 

Mama gotowała mu kisiel, drobiła angielkę, wstawała w nocy. 
W ciągu dnia Tata zwykle siedział na kanapie obok telewizora. Miał zamknięte oczy. 
O czym myślał? 
Mniej więcej wtedy, gdy jeszcze był w szpitalu, powiedziałam mu, że go kocham. Odpowiedział po prostu "ja też cię kocham". Oboje wiedzieliśmy, że to jest na zawsze.
"W przyszłym roku nie będę sadził żadnych kwiatów, posieję tylko trawę" powiedział mi któregoś dnia w czerwcu, myśląc o ogródku pod balkonem. Żadnego:"jeśli dożyję". Wcale nie gotował się na śmierć. Z pokorą znosił to, co niosło życie. Aż do końca.
13-go sierpnia wracaliśmy z Krynicy. 

Nie było mnie w Łodzi cztery tygodnie. Ostatnie tygodnie jego życia. Dlaczego mnie nie było? 
Dlaczego uwierzyłam tak głupio, że "to jeszcze potrwa"? 
Myślę, że uciekłam przed najtrudniejszym, przed jego umieraniem. 
Przed codziennymi relacjami Mamy o wymiotach, krwi, słabości i bólu. Wtedy nie mogłam tego znieść.
14-tego jeszcze żył. Cierpiał. Przyjechało pogotowie i dali mu morfinę. Myślał, że zabiorą go do szpitala. 

Powiedziałam, że nie ma potrzeby, że dostał tylko zastrzyk, żeby nie bolało. Uspokoił się. Trzymałam go za rękę, była zimna. Potem zasnął. 
Wróciłam do domu na obiad. 
O 17-tej zadzwonił Jurek "to już chyba koniec"- powiedział, a po chwili "właśnie umarł".
Pożegnałam go takiego nieruchomego, wyzwolonego od bólu. 

Wracałam do domu spokojna z niewiarygodną myślą,że Tata dał mi na koniec piękny prezent. Pokazał, że umrzeć każdy potrafi.

6 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Znów z trudem łezki powstrzymuję... Piękna historia, piękny człowiek. Pamiętam go w te wtorkowe popołudnia, w zielonym bezrękawniku... Był bardzo kochany. Nic nie robił szczególnego, po prostu był. Myślę, że nas, swoje wnuki, też bardzo kochał.
I mój Tata chyba jest do niego podobny, co?...

mamuśka pisze...

No, tak... I twój mąż pewnie trochę:) Taka tradycja dobrych mężczyzn w rodzinie:)

Anonimowy pisze...

A ja się popłakałam jak bóbr :) Piękne opowieści...

mamuśka pisze...

Pani Agato, pani mnie zawstydza:)

Anonimowy pisze...

Bynajmniej nie mam takich zamiarów. :) Ale naprawdę popłakuję czytając te opowieści. Może ja po prostu beksa jestem? :)

mamuśka pisze...

Następna nie będzie do płaczu:)))