piątek, 5 września 2008

Praca

Studia skończyłam w kwietniu. 
Przede mną rozpościerała się niewiadoma przestrzeń pod hasłem "praca". 
Nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. 
Pani G. w jakimś odruchu przyzwoitości albo poczuciu obowiązku dała mi namiary na pracownię psychotechniczną przy MPK. Miałabym badać kandydatów na kierowców i motorniczych. Okazało się, że etat jest niepewny, może będzie a może nie...
Iwonka załatwiła mi na trzy miesiące pracę w nowo otwartym przedszkolu na Retkini. 

Opiekowałam się grupą pięcio- i sześciolatków. Oczywiście, nie miałam zielonego pojęcia o pracy w przedszkolu. Nie było żadnego programu, wymyślałam zabawy, czytałam książeczki, wychodziłam do ogródka, rozbierałam, ubierałam, karmiłam, wycierałam nosy... 
Najtrudniej było, gdy szłam na 6-tą rano. 
Chociaż było lato i o świcie już widno, to i tak wędrowałam zaspana. Chodziłam pieszo, między blokami, za kościołem były jeszcze stare domki i ogrody... 
Czasami, gdy docierałam na miejsce, już czekali na mnie rodzice z zaspanymi dzieciakami na rękach. 
Snuliśmy się sennie po pustych salach, usiłowałam jakoś zorganizować im czas do śniadania. 
Jeżeli byłam od rana, wychodziłam już o 12-tej.. 
Przedtem na ogół dawali mi obiad. Oddawałam go często dzieciakom, niektóre lubiły dużo jeść:) Na mnie czekał obiad w domu.
Dzieci bardzo szybko wyczuły, że mogą mi wejść na głowę. Rozrabiały, nie słuchały i często moja praca polegała na przetrwaniu do końca bez obrażeń cielesnych!
I tak się bez nich nie obeszło. 

Któregoś razu dzieci pomagały w rozkładaniu leżaczków przed popołudniową drzemką. 
Leżaczki miały drewniane ramy. Jeden chłopczyk drugiemu przyłożył leżaczkiem w główkę... Polała się krew! 
 Oczywiście pobiegłam do dyrekcji (nie wiem, co się działo z grupą, czy ktoś został z dziećmi?). 
Pani dyrektor nie miała nawet apteczki! Kazała mi zawieźć dziecko na pogotowie pediatryczne do szpitala Korczaka. 
Pojechałam...autobusem! 
Założyli mu kilka szwów. Nawet nie płakał. Wrócił do przedszkola i czekał, aż go rodzice po południu odbiorą. 
Ja, z wyrzutami sumienia tłumaczyłam gęsto, jak do tego doszło. Oni, ze znużeniem wysłuchali i ...podziękowali! 
Myślę, że gdyby to wydarzyło się dzisiaj, cała sprawa potoczyłaby się nieco inaczej:))
Ostatniego dnia lipca z ulgą pożegnałam się z przedszkolem i pojechałam na zasłużony odpoczynek. 

Rena zaprosiła mnie do Sopotu. 
Właściwie, to zaoferowała mi wolną "chatę", bo oni sami wyjeżdżali do Biecza, do rodziców Leszka. Skorzystałam skwapliwie. Ściągnęłam Iwonę z Agnieszką, a potem Jurka. 
Pogoda nie była najlepsza. Trochę padało, trochę wiało. 
Spałam na polowym łóżku naprzeciwko otwartego okna i zaziębiłam się. Uporczywy kaszel po powrocie do Łodzi nie mijał. Kasłałam i chodziłam po różnych instytucjach w poszukiwaniu pracy. 
Oczywiście, odsyłali mnie z kwitkiem. 
Naiwnym, wchodzącym z ulicy, nie dawali wtedy (a może nigdy?) pracy. Iwonka zaczęła rozpytywać po znajomych. Po jakimś czasie ktoś coś obiecał...
Ja kaszlałam coraz bardziej. 
Lekarka na rejonie zdiagnozowała zapalenie oskrzeli. Dostałam antybiotyk, potem drugi. Bez skutku. Wreszcie pomogła mi penicylina.
 Pamiętam, że spocona jak mysz, po kontrolnym prześwietleniu płuc, eskortowana przez mamę, dotarłam do jakiegoś telefonu i zadzwoniłam pod wskazany adres. Praca czekała od 1-szego października. Był rok 1978.
Dostałam pracę w Poradni Wychowawczo-Zawodowej przy ulicy Glinianej. Było to wyjątkowe zadupie. 

Dojeżdżałam do Dworca Łódź-Kaliska, tam przesiadałam się w następny tramwaj. Potem spory kawałek od przystanku po ulicy Glinianej, która była często ciemna i pusta. Poradnia znajdowała się w starej willi z ogródkiem!
Nikt się specjalnie nie przejmował mną. 

Pani dyrektor też była nowa i miała własne problemy z adaptacją:)
 Gruba pani sekretarka Lucyna była tam szarą eminencją i rządziła wszystkim. 
Dostałam pod opiekę trzy szkoły i pięć przedszkoli, pewnie około dwustu tzw. teczek, to znaczy kopert z indywidualną dokumentacją dzieci. Pakowałam te teczki do ohydnej, granatowej, służbowej torby i wędrowałam do szkół. Tam w pokoju pedagoga przyjmowałam poszczególnych nauczycieli z klas I-IV. Wszyscy zgłaszali swoje pretensje w stosunku do "okropnych" uczniów i kończyli sakramentalnym:"trzeba by go przebadać". Ja skrupulatnie notowałam i po powrocie do poradni wyznaczałam dziesiątki terminów na te badania. 
Rodzice dostawali wezwanie do poradni (zupełnie jak do wojska!) i przyprowadzali swoje dzieci, często wyładowując swoją złość na mnie. Traktowali tę wizytę, jak karę, napiętnowanie.
 Później opinie wysyłane były do szkół, rodzice najczęściej nie mieli do nich wglądu. Taki system! 
Czułam się przytłoczona, zagubiona, czułam się jak maszyna do robienia testów. Na dodatek cały czas kasłałam, dostawałam zadyszki i oblewał mnie pot. 
Mama oczywiście panikowała i wysyłała mnie ciągle do lekarza. Lekarka rozkładała ręce i twierdziła, że to stan po ostrym zapaleniu oskrzeli. Środki na kaszel nie pomagały. 
Po pół roku któraś z moich koleżanek z pracy doradziła domowy "lek"-mleko z miodem, masłem i czosnkiem! Fuj!! Smakowało i śmierdziało okropnie! Ale pomogło:))) Teraz, po latach, z takimi właśnie przeżyciami kojarzy mi się nowa praca:)
Mniej więcej po roku robienia badań i pisania opinii usłyszałam od pani Eli S.:"ja 10 lat tu pracuję i już się przyzwyczaiłam". 10 lat!!! 

 Pomyślałam, że oszaleję, gdy będę to robiła choćby jeszcze przez lat 5!
W tym roku mija 30 lat od mojego zatrudnienia. Na szczęście nauczyłam się robić jeszcze wiele innych rzeczy:)) 

I bardzo lubię swoja pracę:))

Brak komentarzy: