Dziś w Gazecie.pl przeczytałam taki tekst: "matki nigdy nie od odchodzą"
Przypomniałam sobie, co powiedziała kiedyś pewna terapeutka, i co poruszyło mnie wtedy, a potem wracało i co nie do końca rozumiałam.
Matka zawsze kocha - aż do śmierci. Swojej i dziecka.
To oczywiste w sytuacji, gdy matka dziecko utraci. Jednak sens tego stwierdzenia był taki, że matka kocha i po swojej śmierci. Dopóki jej dziecko żyje.
Rozumiem to teraz.
Moja Mama zmarła prawie ćwierć wieku temu. Ale nie odeszła.
Myślę o niej i opowiadam.
Patrzę na jej zdjęcia.
Pamiętam jej głos. I zapach.
Widzę ją w wyobraźni i we wspomnieniach.
Śni mi się.
Robię kluski na parze według jej przepisu.
Do zup zawsze dodaję masło, bo tak właśnie robiła.
Szklane było, to się stłukło.
Zza dużego nie wyleci.
Lepiej dać kucharzowi, niż lekarzowi.
Żołądek to nie śmietnik.
Lepiej nosić niż się prosić.
Ile razy przywoływałam te jej powiedzenia? Dziesiątki!
Ile razy toczyłam wewnętrzną z nią walkę? Kłóciłam się? Buntowałam?
Ile razy byłam wdzięczna?
Wzruszałam się na wspomnienie jej opowieści o dzieciństwie?
Podziwiałam za to, jaką drogę przeszła od małej, zmarzniętej, bosej dziewczynki, którą posyłano do szkoły przez trzy lata od przypadku do przypadku, aż do matki dwojga wykształconych dzieci, kobiety, może nie wyedukowanej, ale na pewno otwartej na świat.
Matki nigdy nie odchodzą.
Moja Mama ciągle mnie kocha.