czwartek, 6 sierpnia 2009

Podróże z Kasią

Dziwnów, 1986

Pierwszą naszą rodzinną podróż odbyliśmy do Spały na wczasy. Dostaliśmy pokój w starym, ponurym domu wczasowym na parterze. Do łazienki trzeba było wędrować przez cały, długi korytarz, mijając po drodze drzwi wejściowe. W pokoju była umywalka i miska. Po dwóch dniach zostałam sama z Kasią, bo Andrzej musiał wyjechać na egzaminy do Łodzi. Był lipiec i odbywały się rekrutacje na studia.
Do łazienki jechałam z dzieckiem na wózku. Nie chciałam jej samej zostawiać w łóżeczku, zresztą chyba by się nie dała zostawić. Myłam najpierw siebie, potem ją. Nie chciała zasnąć, ani przy mnie, ani gdy wyszłam na korytarz. Stała w łóżeczku i płakała wniebogłosy. Sąsiedzi z pokoju obok oferowali mi termometr i piramidon w czopku, bo myśleli, że dziecko jest chore. Nosiłam ją na rękach i sama byłam bliska płaczu. Rano z duszą na ramieniu poszłam do kuchni na piętrze, żeby podgrzać mleko. Na swoje śniadanie musiałam iść do sąsiedniego budynku. Kasia oczywiście nie chciała siedzieć przy stole, musiałam ją ganiać po stołówce. Za to z lubością wchodziła w kółko po schodach, to była świeżo nabyta umiejętność.
Pierwszego wieczoru po powrocie Andrzeja rozbolało mnie serce. Spanikowana kazałam mężowi wzywać pogotowie. Lekarz osłuchał mnie i
zapytał :"nie przeżywała pani ostatnio jakichś stresów?" !!!!
Potem już było dobrze. Chodziliśmy na długie, nudne spacery po lesie, żyliśmy w rytmie śniadań, obiadów i kolacji wydawanych na stołówce. Zbieraliśmy grzyby zajączki, które przed wyjazdem wyrzuciliśmy w całości do kosza, bo powieszone na nitce do suszenia kompletnie zrobaczywiały. Po dwóch tygodniach wróciliśmy do domu.
Rok później nie mieliśmy nic zaplanowane. Z finansami było krucho. Pracowałam tylko na pół etatu. Wiosną pojechałam z Iwonką do Krakowa. Organizowała dla reedukatorów wycieczkę do tamtejszej poradni. W prze
dziale toczyły się luźne rozmowy, między innymi o zbliżających się wakacjach. Sympatyczna Pabianiczanka zaproponowała mi, żebyśmy przyjechali na ich działkę pod Dobroniem. "Wyjeżdżamy na wczasy, popodlewacie nam pomidory!" Było to niezwykle ujmujące. Widziałyśmy się pierwszy raz w życiu! I pojechaliśmy!
Działka była w lesie, na samym końcu Ldzania. Drewniany domek ze spadzistym dachem i wejściem obrośniętym winoroślą. Do spania służyło całe pięterko pod skośnym sufitem, zasłane materacami. Spędziliśmy tam d
wa leniwe, słoneczne tygodnie, z dala od wszelkiej cywilizacji. Wylegiwaliśmy się w hamaku, jedliśmy maliny i porzeczki prosto z krzaka, Andrzej podlewał rzeczone pomidory. Kasia biegała na golasa, nosiliśmy słomiane, dziurawe kapelusze, robiliśmy spacery do wsi, gdzie roztaczały się zapachy świeżego obornika o i skoszonego siana. Za całe te wakacje zostawiliśmy gospodarzom w podzięce butelkę winiaku.
W następnym roku odważyliśmy się pojechać nad morze. Do Dziwnowa oczywiście. Pociąg jechał 8 godzin do Szczecina. Wybraliśmy bezpośrednie połączenie, bo wydawało nam się, że z dzieckiem tak będzie wygodniej. Tłok był tak wielki, że w drodze do toalety ludzie siedzący w korytarzu podawali sobie Kasię z rąk do rąk. W przedziale zamiast ośmiu siedziało chyba ze dwanaście osób. Dojechaliśmy zmordowani, spoceni i głodni. Pokój dostaliśmy na pięterku. Wchodziło się po wysokich, stromych schodach, nie było żadnego zabezpieczenia. Łazienka była oczywiście wspólna, trzeba było do niej zejść na dół i przejść przez pokój gospodarzy. Był lipiec, znowu czas rekrutacji. Andrzej zawiózł nas i po dwóch dniach wyjechał do Łodzi. Wyszedł rano, my szykowałyśmy się na spacer. Kasia wyszła pierwsza. Po kilku sekundach usłyszałam rumor. Kiedy wybiegłam za drzwi, ona jeszcze spadała z ostatnich stopni. Niosłam ją płacząca na górę i myślałam gorączkowo, gdzie i jak mogę zawiadomić Andrzeja, jeśli okaże się, że sobie zrobiła coś poważnego. Już wyobrażałam sobie, jak dzwonię na dworzec w Międzyzdrojach, żeby go wezwali przez głośnik... Na szczęście, oprócz kilku siniaków, nie miała innych obrażeń. Potem płakałyśmy razem, ja z ulgi ona z przestrachu.
Potem było już dobrze. Jak pisałam wcześniej, chodziliśmy na spacery po plaży, opalaliśmy się, moczyliśmy w morzu.
Wracaliśmy lokalnymi pociągami, dzięki czemu uniknęliśmy tłoku. Rozsiadaliśmy się w pustych przedziałach. Były aż cztery przesiadki, które Kasia zniosła nadzwyczaj dobrze. Nosiła swój różowy plecaczek-wiewiórkę, szczebiotała, podskakiwała i cieszyła nasze oczy.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Trochę kłopotów ze mną miałaś, jak Tatuś znikał z pola widzenia, co?;-)
A te wakacje w Ldzaniu... Wydają mi się teraz cudne, choć ja przecież wsi nie lubię... Nic nie pamiętam, ale z tych Twoich opowieści wyłania się cudowny obraz...

mamuśka pisze...

Trochę miałam:))) Raz spadłaś z trzepaka a raz nadziałaś się na balkon...