poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Podróże z Mateuszem

Szczawin, 1988

Z rocznym Mateuszem chcieliśmy wyjechać w jakieś spokojne miejsce najlepiej niedaleko Łodzi. Włodek z Bogusią jeździli na działkę do Swędowa. Spodobało się nam. W pobliskim Szczawinie Andrzej wynajął pokój. Pojechaliśmy z całym majdanem, łóżeczkiem, nocnikiem, wanienką, pościelą, pieluchami, butelkami i kuchenką elektryczną... Na miejscu okazało się, że czeka na nas...weranda z wersalką i małym tapczanikiem. Nic więcej! Byłam bliska histerii. Nie wiedziałam , od czego zacząć. Mateusz domagał się jeść, a ja czułam się kompletnie bezradna...

Powoli urządziliśmy się w miarę wygodnie. W pomieszczeniu szykowanym na pokój, na goły beton położyliśmy kawał linoleum, który gospodarz pozwolił rozwinąć. Ustawiliśmy tam kuchenkę i zrobiła się całkiem przestronna kuchnio-łazienka. Kibelek był drewniany, na podwórku. Wodę nosiliśmy z zewnątrz, leciała z kranu ... w ścianie domu. Myliśmy się w misce, którą pożyczyliśmy. Łóżeczko Mateusza stanęło obok tapczanika, żeby Kasia z niego nie spadła.
Dzieciom w ogóle nic nie przeszkadzało. Prosto z łóżka wybiegały na podwórko, chodziły oglądać świnki, karmiły kury. Na
pieńku przed domem czekało co rano mleko prosto od krowy. Chodziliśmy na długie spacery do wsi, do lasu, na jeżyny, które obficie rosły obok nasypu kolejowego. W sadzie zbieraliśmy wiśnie. Odwiedzali nas goście, dziadkowie, Jurek z Agą, Bogusia z dziećmi. Urządzaliśmy podwieczorki na trawie, pod drzewami. Robiliśmy nawet...przetwory! Z jeżyn, z wiśni, z mirabelek. Naprawdę było super! Nagle, po pięciu tygodniach, nasz gospodarz zaczepił nas i powiedział, że niestety musimy opuścić werandę, bo potrzebuje jej dla robotników budowlanych. Podejrzewałam, że stała za tym jego matka, której przeszkadzało to nasze sąsiedztwo. Może dzieci były za głośne, albo zużywaliśmy za dużo prądu... W każdym razie musieliśmy się spakować i dzięki niezawodnemu Marcelowi wróciliśmy do domu. To były wspaniałe wakacje!

Rok później zafundowaliśmy sobie wczasy rodzinne w Burzeninie. Dojazd był nieszczególny. Do Sieradza pociągiem a potem... taksówką!

Zamieszkaliśmy w parterowym pawilonie. Kwatera była obszerna, składała się z jednego dużego pokoju z wnęką na dodatkowe łóżko i łazienki z ubikacją. Niestety było to wszystko dość zaniedbane.

Do wielkiej stołówki trzeba było przejść przez cały, duży teren ośrodka. Jedzenie nie było najsmaczniejsze, czasem też nie najświeższe. Chodziliśmy nad Wartę. Dzieci moczyły się w wodzie i kopały dołki w brudnym piasku. Chodziliśmy też na spacery po wale przeciwpowodziowym. Mateusz zjeżdżał z niego na pupie jak na sankach. Miał dwa lata a Kasia sześć. Gdy teraz o tym myślę, nie mogę się nadziwić, że puszczaliśmy ich samych na plac zabaw przed naszym pawilonem.

W końcu po niedobrym jedzeniu, a może po nieświeżym piciu z bufetu, Kasia się pochorowała. Dzięki nieocenionemu Marcelowi wyjechaliśmy wcześniej. Po drodze zaliczaliśmy kolejne postoje z rzygankiem. Mateusz dołączył już w domu.

Rok później znów byliśmy bez planów na lato. Los chyba nas lubi. Zjawiła się kolejna, nieoczekiwana propozycja. Moja kuzynka z Warszawy, Danusia przekazała przez moją mamę zaproszenie do nich na dwa tygodnie. Sami wyjeżdżali na wczasy, mieszkanie zostawało puste. No i na kolejnej działce, kolejne pomidory do podlewania...

Pojechałam najpierw ja z Kasią, zaopatrzona w niezbyt ścisłe wskazówki na temat dojazdu z dworca na ulicę Czumy. Wysiadłyśmy przystanek za wcześnie. Targając bagaże błądziłyśmy między domami wielkiego blokowiska. Nasze "letnisko" mieściło się na siódmym chyba piętrze w jednym z licznych wieżowców. Danusia przywitała nas bardzo serdecznie. Następnego dnia rano wyjechali z Mirkiem a ja czekałam na Andrzeja i Mateusza. Oni nie pobłądzili!

Spaliśmy w stołowym, na rozkładanej wersalce, obok rozpierał się kredens z licznymi kryształami za szybą. Dzieci dostały do dyspozycji mały pokój. Było dużo roślin do podlewania!

Zwiedzaliśmy Warszawę, byliśmy na Okęciu, w ZOO, w Łazienkach, na basenie i w kinie. Byliśmy nawet w hotelu Marriott, gdzie Andrzej miał z kimś umówione spotkanie. Z hotelowego pokoju rozpościerał się widok na cała Warszawę! A toalecie stały kwiaty w wazonach i grała muzyka! Był rok 1990, pierwszy rok nowej Polski...

Ze wszystkich atrakcji Mateuszowi najbardziej przypadły do gustu ruchome schody na trasie W-Z! No i oczywiście plac zabaw przed domem. To było dla niego sedno rzeczy. Nie mówił "chodźmy na dwór", tylko:"chodźmy już na te wakacje"! Drugą fajną rzeczą był "Haliwol". Mówiliśmy: "idziemy do Hali Wola", czyli zespołu pawilonów handlowych pod tą nazwą. Dzieci słyszały to jako jedno słowo i rozmawialiśmy o "Haliwolu".

W Warszawie zaczęło się zbieractwo kapsli od butelek. Przypuszczam, że Andrzej chciał trochę urozmaicić nudne czasem spacery i rzucił taki pomysł. Rozpętało się wieloletnie szaleństwo. Do dziś mamy kilka kilogramów kapsli w pudełku po butach...

Ze dwa razy pojechaliśmy tez na działkę usytuowaną w Puszczy Kampinowskiej. Na działce najlepsza była zabawa z błotem! Wodę można było lać do upojenia.

Mimo, że takie nietypowe, te "wakacje" zostawiły po sobie dużo wrażeń i wspomnień. I takie przekonanie, że różne rzeczy przychodzą do nas, gdy są potrzebne...


5 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Piękne zdjęcia! Piękne i wesołe mam wspomnienia, choć bardzo zatarte, migawki same, pewnie część ze zdjęć... Cudne jest to, że faktycznie dzieciom nic nie przeszkadza:-) Ani zbyt mały pokój, ani to, że trzeba się myć w misce, ani owady... Chciałabym jeszcze tak umieć, ale chyba już nie dam rady...
Czy to po burzenińskim zatruciu przestałam słodzić herbatę?:-)

mamuśka pisze...

To bardzo prawdopodobne.
Zmieniła się czcionka w tym poście i za nic nie umiem jej zmienić!

agacioszka pisze...

Przypuszczam, że w Burzeninie do dziś niewiele się zmieniło... :) choć przyznam, że jednak minęło kilka lat od mojej ostatniej wizyty w tym miasteczku.

mamuśka pisze...

W takich miasteczkach na ogół niewiele się zmienia. Piwosze przed sklepem spożywczym może zamienili butelki na puszki, a zamiast czekolady Jedynej jest Milka. Poza tym ryneczek, woń końskiego nawozu i bezzębni staruszkowie na ławce w słońcu.

PAPROCH pisze...

Ale ta czcionka jest ładna i dobrze się czyta, więc się nie przejmuj:-)