czwartek, 29 kwietnia 2010

Ballada tramwajowa






Jechałam niedawno city-runnerem. To taki tramwaj łódzki, produkt nowej generacji.
Wsiada się łatwo, podłoga jest na poziomie jezdni. Drzwi rozsuwają się łagodnie, cichutko. W środku jasno, kolorowo. Po elektronicznych tablicach systematycznie "biegną" informacje o przystankach, godzinie, aktualnych solenizantach. Na podwieszonych u sufitu monitorach wyświetlane są reklamy łódzkich firm, aktualności albo ciekawostki. Można się dowiedzieć, ile lat ma najstarszy człowiek świata, albo gdzie się znajduje najwyższa na świecie wieża... Kasowniki szczękają cichutko, połykając bilety. Długi, obły jak gąsienica wagon, toczy się szybko, posuwiście po szynach. Szuuu... ! Już go nie ma!
I nagle przypomniały mi się te stare poczciwe tramwaje, które zawsze kojarzą mi się z głośnym dzwonieniem.
Kolubryniaste wagony, łączone po dwa, skomplikowaną konstrukcją
buforowo-zderzakową. Po dwóch ażurowych stopniach trzeba się było wspiąć na pomost, z którego d0 wagonu prowadziły rozsuwane drzwi. Aha, żeby się dostać do tramwaju, też trzeba było szarpnąć za metalową rączkę, żeby drzwi przesunęły się. Potrzeba było do tego trochę siły. W lecie drzwi po prostu stale były otwarte. Można było jechać na stopniach, trzymając się uchwytu. Dla fantazji albo dlatego, że był taki tłok, że do środka nie dało się wsiąść. Mówili na to winogrona.
Na pomoście nie było siedzeń, tylko wzdłuż okien, na wysokości ramienia biegł metalowy uchwyt.
Z pomostu wchodziło się do wnętrza wagonu. Pod oknami biegły dwa rzędy siedzeń zrobionych z drewnianych klepek. Z je
dnej strony były siedzenia pojedyncze, z drugiej podwójne. Po prawej stronie od było miejsce dla konduktora. Konduktor miał wielką torbę (oczywiście "konduktorkę"), sprzedawał bilety, które wyrywał z małego bloczka, przeliczając je palcem z nasuniętą gumową opaską (dla lepszego kartkowania). Odliczone bilety kasował dziurkaczem, który kojarzył mi się z dziadkiem do orzechów. Kiedy wszyscy już wsiedli, konduktor pociągał za linkę nad głową, żeby uruchomić dzwonek. W ten sposób dawał znać motorniczemu, że może ruszać.
Na przystankach nie było żadnych rozkładów. Czekało się do skutku.
Bilet normalny kosztował 20 groszy, ulgowy 15. Oczywiście można było przejechać z nim całą trasę, niezależnie od długości.
Nie pamiętam, w którym momencie konduktorzy zniknęli z tramwajów. Myślę, że w latach 60-tych. Bilety można było kupić w kiosku. W dalszym ciągu normalne i ulgowe i tak zwane dziesięcioprzejazdowe, za 1.50zł.
Mały, pomarańczowy kartonik z dziesięcioma miejscami na skasowanie.
Kasownik wyglądał, jak mała platforma ze sterczącą nad nią wajchą. Trzeba było położyć bilet na platformie i nacisnąć, żeby przedziurkować. Bardzo mi się podobała ta samoobsługa. Wydawała mi się bardzo nowoczesna:)
Poza tym niewiele się zmieniło. Motorniczy dalej siedział na wysokim metalowym stołku, przy swoim pulpicie z korbami, a pod stopą miał pedał od dzwonka alarmującego przechodniów.
Wkrótce wagony zmieniły wystrój. Zniknęły pomosty, a drzwi zamknęły się automatycznie. Na razie nie było jeszcze guzików do ich otwierania. Wszystkie naraz otwierał motorniczy po dojechaniu do przystanku.
Wielką sensacją było pojawienie się tzw. przegubowców, to znaczy tramwajów składających się z jednego długiego wagonu z zamontowaną pośrodku harmonijkową platformą, która umożliwiała skręcanie.
Siedzenia zamieniły się na plastikowe wytłoczki. Wyglądają nowocześnie, ale są pioruńsko zimne. Zawsze, gdy jest zimno szukam takiego siedzenia, z którego ktoś przed chwilą wstał i jest nagrzane od jego ciała. Te obite materiałem też nie zdają egzaminu. Szybko stają się brudne, poplamione i straszą powklejaną w nie gumą do żucia.
We współczesnym tramwaju naszym powszechnym jest mnóstwo udogodnień, których nie było kiedyś. Każde drzwi mają swój przycisk do otwierania. Niestety, zwykle to i tak motorniczy decyduje o otwieraniu, bo przyciski z nieznanych mi przyczyn nie działają.
Kasownik stawia na bilecie datę i godzinę. Kiedy jest nieczynny, świeci się czerwona lampka. Na ogół jednak można się przekonać o tym dopiero wtedy, gdy nie skasuje biletu.
Gapowaty pasażer może kupić bilet u motorniczego przez specjalne okienko (chyba, że akurat biletów brakuje).
Z głośników dobywa się miły głos pana, który informuje, że następny przystanek będzie np. przy ulicy Zielonej. A gdy już dojedziemy do Zielonej, uprzejmie nas w tym utwierdza. No chyba, że trasa się nagle zmieni. Wtedy niestety pan nie nadąża i bredzi jak Piekarski na mękach.
Na każdej przystankowej wiacie starannie wypisany wisi szczegółowy rozkład jazdy. Czasami okazuje się prawdziwy.
Tłumy czekających na przystankach pasażerów świadczą o tym, że to pożądany środek lokomocji
Ja też lubię tramwaje:))))

3 komentarze:

PAPROCH pisze...

A ja nie lubię:-p Chociaż city-runnery są dosyć przyjemne:-)

agacioszka pisze...

Ale nie ma to jak tramwaj linii 12 po godzinie 14-ej... Już żeby wsiąść w połowie trasy, trzeba się mocno nagimnastykować. Ach, te studenciny... :)

Paweł pisze...

fajne były te stare tramwaje ze stale otwartymi drzwiami, dziś to jedyny środek lokomocji, który nie stoi w korkach