wtorek, 20 lipca 2010

Góry we dwoje

Trzeba się mocno trzymać życia...

W drodze na Śnieżkę, 2000r.




W 1998 roku byliśmy na wspólnych z dziećmi wakacjach po raz ostatni. Oczywiście, wtedy, w Wiśle, nie wiedzieliśmy o tym jeszcze. Ale po roku okazało się, że dzieci chcą jechać samodzielnie. Poza tym remontowaliśmy kuchnię i być może nie mieliśmy już kasy na wspólny wyjazd.
Jednak profesor B., opukując i osłuchując moje chude ciało, zaczął przekonywać nas, że powinniśmy wyjechać, odstresować się.
Andrzej zarezerwował miejsce w Milówce.
Cóż... Szybko się okazało, że nie jestem w stanie wyjść nawet na spacer po osiedlu.
Odwołaliśmy rezerwację.
Nadszedł piękny rok 2000. Dla niektórych koniec tysiąclecia, dla innych nowe Milenium.
Dla mnie na pewno był to początek. Zdrowienia, rozumienia siebie, godzenia się ze światem, pozbywania lęków.
Dla Mamy nadchodził koniec życia. Ciężar opieki nad nią wzięli na siebie głównie Jurek i Iwonka. My pomagaliśmy od czasu do czasu. Ciągle byłam "pod ochroną". Jednak latem byliśmy już wszyscy zmęczeni, głównie psychicznie. Postanowiliśmy podarować sobie nawzajem trochę urlopu.
Wyjechaliśmy jako pierwsi. Do Karpacza. Zamieszkaliśmy w willi "Krasnoludek". Byliśmy tam 8 dni a miałam wrażenie, że co najmniej dwa razy tyle. Chłonęłam wszystko łapczywie, jakbym była wygłodzona. Widoki, powietrze, zapachy, wędrówki, planowanie tras, nawet bąble na stopach.
Chodziliśmy dużo. Trzymaliśmy się za ręce. robiliśmy sobie zdjęcia.
Obserwowałam rodziny z dziećmi, stoliki zajmowane przez nich zastawione szklankami z pepsi, frytkami, wielodaniowymi obiadami. I cieszyłam się, że mamy już cudownie duże dzieci. Nie musieliśmy martwić się o ich kanapki, sweterki, peleryny, katary, bąble po komarach, rączki lepkie od lodów. Nie musieliśmy rozstrzygać ich sporów, zachęcać do kolejnej wycieczki, kupować pamiątek w kioskach na deptaku, pilnować, żeby myli ręce... Wolność! Tak smakuje wolność!
Przez cały ten czas czułam też, że wydarza się coś jeszcze, jakiś przełom we mnie. Dopadały mnie oczywiście zwykłe lęki. Andrzej był przy mnie i spokojnie wiódł dalej, trzymając za rękę. Oprócz tras pokonywałam własną słabość. Weszłam na Śnieżkę, zjechałam wyciągiem krzesełkowym. Czułam się co najmniej jak zdobywca Kilimandżaro.
Przez wieś Budniki poszliśmy do Kowar. Jak pisała Olga Tokarczuk w jednej ze swoich powieści, do Budnik ( a może Budników) nigdy nie zaglądało słonce. Nie wiem, czy to prawda, ale po wsi zostały w lesie tylko resztki kamiennych zabudowań i nieruchoma atmosfera tajemnicy. Wyobrażałam sobie jej mieszkańców, ich życie codzienne, monotonne rytuały wstawania, karmienia zwierząt, siebie, pielenia, noszenia wody, zapalania świecy albo łuczywa, spania w swojskim smrodzie niemytych ciał. I nagle w tych nieistniejących już Budnikach, w środku lasu, w otoczeniu splątanych gałęzi drzew i upierdliwego brzęczenia owadów, poczułam się niezwykłą SZCZĘŚCIARĄ! Mogłam iść dalej. Mogłam iść w stronę słońca. Mogłam robić to, co chcę!
Od czasu do czasu przywołuję to uczucie i pielęgnuję je w sobie....
W 2000 roku zaczął się okres wyjazdów we dwoje.



2 komentarze:

PAPROCH pisze...

We dwoje prawie zawsze jest lepiej:-) Mamy szczęście do mężczyzn:-) Mój też mnie prowadzi za rękę przez wichry życia, koi niepokoje, ugłaskuje... W tym roku chyba już nie wyjedziemy, a w przyszłym... Zacznie się u nas era wyjeżdżania we troje;-)

mamuśka pisze...

We troje ma całkiem inny urok- pokazywanie świata, podsadzanie do gałązek sosny, zdjęcia pierwszych kroków i pierwszych spotkań z morzem... A potem tak cudownie się to wspomina:)