niedziela, 12 września 2010

Wreszcie Rabka!



Widok z Lubonia











Rok 2009 był trudny. Rok z ogonkiem...
Dwa tygodnie po operacji płuca mój mąż postanowił wyjechać w góry. Miało być niedaleko i relaksacyjnie.
I żeby było łatwo dojechać.

Wybraliśmy Rabkę. Kwaterę znowu znaleźliśmy na stronie internetowej. Była taka sobie. Dość daleko od centrum, mały pokój na poddaszu. Co prawda z łazienką i telewizorem, ale telewizor tylko "był". Nic się nie dawało oglądać. A przy wstawaniu z łóżka waliło się głową w pochyły sufit.
Pierwszy dzień pobytu nie nastroił nas optymistycznie. Z przedpołudniowego spaceru wygonił nas deszcz. W okolicach obiadu lało jak z cebra. Zamówiliśmy pizzę do pokoju. Ten fakt naprawdę mówi sam za siebie!
Następnego ranka udało nam się dojść do schroniska na Maciejowej. Oberwanie chmury nastąpiło po nas
zym powrocie do domu na sjestę.


Jeżeli to Wieża Eiffla,
to jesteśmy w Rabce











Dnia trzeciego siąpiło, mżyło, zaciągało się i popa
dywało. Włóczyliśmy się po mieście, oglądając co się dało. Muzeum Orkana, Muzeum Orderu Uśmiechu ( w którym wisiały na ścianach sfotografowane uśmiechy obdarzonych orderem), Muzeum Osobliwości i Rekordów, w którym były min. największe buty piłkarskie na świecie, największe wieczne pióro i wystawa rzeźb z zapałek. Wszystko to w Rabkolandzie, koszmarnym wesołym miasteczku.
W piątek
nareszcie się przejaśniło. Najwyższy był czas, bo nasz urlop miał trwać tylko 9 dni.
Z Rabki-Zaryte weszliśmy niebieskim szlakiem na Luboń Wielki. Mój mąż, dwa tygodnie po operacji, był w lepszej kondycji niż ja! Równym krokiem wszedł na szczyt. Ze szczytu jak zwykle ładne widoki. Daleka, niezmącenie spokojna i leciutko zamglona przestrzeń.

Obiad zjedliśmy w sympatycznym Zajeździe pod Chmurką, gdzie po osłoniętym daszkiem i pergolami ogródku spacerowały koty i bezczelnie wyłudzały od gości smaczne kąski. Przechodziły od jednego stolika do drugiego, ocierały się o nogi, oblizywały sobie wąsy, a potem odchodziły dostojnym krokiem, z podniesionym ogonem.
W sobotę zrobiliśmy całkiem długą wycieczkę na Stare Wierchy.
Niedziela była upalna. Wybraliśmy się w związku z tym "odpoczynkowo" do Chabówki, żeby obejrzeć Skansen Kolejowy. Po drodze ani grama cienia.
W skansenie
olbrzymie cielska lokomotyw i wagonów śmierdzące smarami i żelazem. Świetne zabawki dla dużych chłopców:)
Chciało mi się siku. Jedyna w okolicy toaleta na stacji
benzynowej miała akurat awarię.
Autobus żaden nie jechał. Wróciliśmy pieszo do Rabki wyludnioną ulicą. Większość ludz
i siadała pewnie w tym czasie do niedzielnego rosołu z makaronem.
Knajpa, którą minęliśmy po drodze, była nieczynna, bo szykowali się do poprawin wesela. Zjedliśmy wreszcie obiad w restauracji "U Billa" a potem jeszcze na osłodę dnia pyszny deser w kawiarni "Mon Ami"
. Uf! To była męcząca, "odpoczynkowa" niedziela.



Zabawa
w kolejarza












Kolejnego dnia, kolejna burza zawróciła
nas ze szlaku. To był prawdziwy grom z jasnego nieba. Tkwiliśmy przycupnięci pod daszkiem straży pożarnej, strugi wody szurgotały w rynnach, przelewały się w rynsztokach, waliły o blaszany dach. A wokół nas było... jasne, błękitne niebo! Potem już tylko uciekaliśmy przed nadciągającymi z zachodu chmurami.
Do domu wróciliśmy przez Kraków. Tym razem wydał mi się jakiś zbyt ciasny, zbyt głośny, zbyt brudny. Sukiennice nieczynne. Kazimierz bez uroku. Tylko gołębie niezmiennie żarłoczne:)
To by było na tyle tej Rabki.
Okno
na
Kazimierz












P.S. Mąż skomentował, że i tak było fajnie. Pewnie! GÓRY SĄ THE BEST!

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

To jakoś nieszczególnie w tej Rabce było :-/

mamuśka pisze...

W Szczyrku było lepiej:)