sobota, 22 grudnia 2012

Koniec świata


Mój ulubiony Poeta.

















Na tym zdjęciu ma lat 23. Poniższy wiersz , a włąściwie poemat, napisał rok później, na 10 lat przed wybuchem II wojny Swiatowej. Radzę doczytać do końca, bo to fantastyczna wizja.

Wizje świętego Ildefonsa

czyli
Satyra na Wszechświat
J. O. Panu
Tadeuszowi Kubalskiemu
tudzież
sp. cioteczkom moim:
Pytonissie, Gamonie, Ortoepii, Leonorze, Eurazji, Titinie, Ataraksji, Republice, Jerozolimie, Antropozooteratologii, Trampolinie — od trąby powietrznej w kwiecie wieku na ulicach bolońskich porwanym
poświęca nieutulony Autor

 Apparebit repentina
Dies magna Domini
Fur obscura velut node
Improvises occupans.
Śpiewka łacińska
(Zjawi się niespodziewany
Wielki Dzień Pana,
jak tajemniczy złodziej owładający
ciemnością nie przewidujących)



W Bolonii na Akademii
astronom Pandafilanda
rzekł, biret zdejmując z włosów:
— Panowie, to jest skandal:
zbliża się koniec Ziemi,
a może całego Kosmosu;
wszystko przed wami rozwinę:
perturbacje i paralaksy,
bo według mojej taksy
świat jeszcze potrwa godzinę.
Na te okropne słowa
podniósł się Imć Marconi,
najoświeceńsza głowa
w całej Bolonii.

I rzekł: — Areopagu
mędrców najznakomitszy,
wszystko, corn słyszał, jest blagą,
jak sześć to jest trzy i trzy;
wszem wobec, jako rektor,
oświadczam przeto, że kto
takie brednie lansuje,
na karę zasługuje,
że taki głupi argument
wymyślić mógł energumen,
szarlatan Pandafilanda.

Rumor się zrobił na sali:
wszyscy uczeni gwizdali,
wołali: — Skandal i granda!
On tu nas chciał omamić,
nabujać, skorrumpować,
zaidiotyfikować!

Poczekaj pan: kłamstwo plami,
nikt z czoła ci hańby nie zdejmie!

To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami,
jak w polskim sejmie.

Zostały czarne pulpity
i czarny na ścianie krucyfiks,
i na katedrze zgnębiony,
maleńki, pokurczony
astronom.

Bolało go bardzo w głowie,
więc zażył proszek "Z kogutkiem'
potem przez chwile krótkie
nie podejmował powiek,
wiadomo: astronom też człowiek.
Potem się chwilę przechadzał
posępny niesłychanie,
mruczał coś: — Kończy się władza.
Albo na białej ścianie
kreślił cyfry i znaki,
logarytmy, zodiaki —
przez bardzo długie chwile
zawile.

W końcu, w notesie u góry,
patrząc w cyferblat „Cyma”,
nakreślił dziwne figury
z miną olbrzyma.

A potem, wsparty na dłoniach,
już tylko w okno poglądał:
za oknem była zielona
Bolonia.
I wieczór.

Daleko, w złotym birecie,
student przygrywał na flecie —
było to w lecie.
Stop!

Bo gdy wypełniła się pora,
znaczy, godzina szósta,
u bezbożnego rektora
popękały wszystkie lustra;
i potrzaskały także
u rentierów i tapicerów,
i u wszystkich w mieście fryzjerów,
a była to plaga za grzech.

Komiczne! woźny Malvento,
egzaminując się w lustrze:
— Twarz mam na dwoje rozciętą!
wrzasnął. A to było w lustrze.

Więc widząc, co się święci,
z kościołów uciekli święci,
salwując się fugą niepiękną,

jak lustra nie chcieli pęknąć.
Uniosły się trwożnie do góry
ładne gliniane figury
i poleciały do nieba.

Nie ma świętych, gdy potrzeba.

A tutaj w moich widzeniach
nastąpi należna przerwa.

Widzenia następują

Koty, motyle i drzewa
tańczyły ze zgrozy w kółko,
skrzydła siwiały jaskółkom,
widziano krew na kamieniach.
Widziano, jak nawet rektor
ze strachu spuszczał zasłony
i płakał, jak narodzony,
a przecież nie był bylekto.

A już na wszystkich ulicach
krzyczano: "Ginie Bolonia!"
Widząc ten bayzel, policja
jęła cwałować na koniach;
długimi pałkami z gumy
prażyli karabinierzy,
niestety! wrzeszczały tłumy:
„Ratuj się, kto w Boga wierzy!”
I kto wierzył, szeptał: „O Boże”,
a kto nie: „Strachy na lachy!”
Ciekawsi włazili na dachy
i nawet bydło w oborze
ryczało, ryczało, ryczało.
Ulicami szli biczownicy
w diesirycznej włosiennicy
i umartwiali ciało.

Mówiono, że nawet papież
(tss!) szuka ucieczki na mapie,
że całe święte Koncylium
bije się w członki lilią.
Taki to dopust Pan dał
przez usta Pandafilanda.

Tylko weseli studenci
do strachu nie mieli chęci:
w tawernach winem obrosłych
kochankom pisali akrostych,
a co wstydliwsze kochanki
przez wina dzikiego listek
całowali w same usta.
Ładnie! ginie wszechświat wszystek,
a tutaj, panie, rozpusta.

Bo również konkretne zdrożności
przerabiali obustronne
i pili, kanalie, koniak,
i śpiewali,

i na gitarach brzdąkali:
„Evviva Bologna,
citta delie belle donne!”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu pauza, bo konam z zazdrości.

Kiedy się działy dziwy te
szalone i nierozumne,
niesłychane, niesamowite,
cieśla Giovanni Lucco
bawił się swoją ciesiołką
i śpiewał, i ciosał trumnę;
śpiewał Giovanni: „Ciosaj,
trumno moja, się ciosaj;
położy się w tobie panna,
panna o złotych włosach”.

A kiedy ukończył pracę,
w oliwie umaczał placek
i jadł pomału, pobożnie;
a potem, polityk stary,
na oczy wdział okulary
z premedytacją, ostrożnie,
aby nie pękło włókienko,
związując drucik z uszkiem;
i usta łącząc z cybuszkiem,
litery popychał ręką
do gadania niezaprawne;
znudził się, zamknął warsztat
i mrucząc: — Koniec świata…
hm… to wcale… zabawne…
zasnął pod krzaczkiem w ogródku.
Śpij słodko, Giovanni Lucco.

Ale w szpitalach nie spali
na sprężynowych łóżkach
i na miękkich poduszkach
chorzy.

Tylko krzyczeli, wołali,
kasłali i przeklinali:
— Gdzie są doktorzy?!
Gdzie są ręczniki, spluwaczki,
wykałaczki i poslugaczki?!
Nam coraz gorzej!
A my nie chcemy umierać,
ale się pięknie ubierać,
wiązać zielone krawaty —
 nie chcemy bandaży i waty!
Protestujemy!
l coraz ciszej wołali,
aż w nocy poumierali.
Na białej, szpitalnej sali
spokój panował niemy.
A wtedy przez mały otwór
wścibił się Astralny Potwór,
lekarstwa pomieszał i zjadł.
Tutaj się kończy wizja.

Na dole przed Akademią,
w małe zebrane kupki,
płakały nad biedną Ziemią,
rajcowały miejskie przekupki:
— Czy pani widzi?
— Nie widzę.
— Toć widać tam i tu:
— coś takie idzie
— niedobre.
— Szu szu!
— Szu szu!
— Toć widziałam, moja pani,
— szło wyraźnie od plebanii,
— szło szło
— szło szło
—To.
— W gazecie także stojało,
— czarno na biało.
—O!
—Qui
—Pro
—Quo.

— To kara boska...
— Co co?
— Co co?
— A ten Kosmos...
— Biedna, stara Kosmoska.

Ściemnia się. Pomarańczą
księżyc wypływa z rzeki.
Drzewa nad rzeką tańczą,
jak jednonogie kaleki.
I rzeka płynie, i milknie —
długie — niebieskie — słowo.
Księżyc wyfrunie, przylgnie
do drzewa gałązki jak owoc.

Lecz nie pomoże pełnia:
proroctwo się wypełnia.
Lecz nie pomoże fala:
biją dzwony na alarm.
I Król, i lud nie pomoże,
bo robi się coraz gorzej,
strach się podnosi jak morze.

Chmury po niebie — chmury
ociężałe cwałują;
idący gniew Natury
leniwie zwiastują.
Ku miastu coraz bliżej,
ku ziemi coraz niżej
opadają złowrogie,
ogromne, wstrętne, ryże.
U Świętego Michała
dzwony biją na trwogę.
Bolonia struchlała
drży.

Bankierzy, piszcie testament:
Bóg zburzy banki Bolonii!
a wy skryjcie się w mysią jamę,
bluźniercy i masoni.
Widzę nadciągającą Grozę,
Xiążę Ciemności wbija w biegun rozłopotany sztandar.
Bo sprawdzi się od A do Z
proroctwo Pandafilanda.
Już sprawdza się, już się sprawdza,
jak drzewa drżą telefony,
po zwierciadlanej sali
biega Król przerażony:

Hallo

Hallo

Hallo

Czy to ty? czy to ty, Genowefo?
Tu ja, tu ja — Antonio!

Pomyłka! 405!
Czy to skład trumien?
Ach, pan mnie nie rozumie?
Ja jestem pański zięć!
A konie wysłać wieczorem.
Poczta Pinocchio, tuzin 15 lir.

Hallo

Czy to królewska kancelaria?
To ty, kociaku?
Wariat!

Jestem minister spraw wojskowych.
Sire,
burzy się proletariat:

Pytonissa
Ramona
Ortoepia
Lenora
Eurazja
Titina
Ataraksja
Republika
Jerozolima

Antropozooteratologia
Trampolina!

PROLETARIAT

Więc wojsko wysłali na miasto,
maszerowało wojsko:
Piccolo—flet tak gwizdał jak kos,
mocne bębny biły, biły tak:
— Kosmos Kosmos ginie minie Kosmos
bujdą skończy się niebborrak!

A za wojskiem, zgarbiony,
dziobaty, zamyślony,
w okularach, z miotełką
szedł towarzysz Mydełko;
 i miotełką z wikliny
czyścił ostatnie szyny,
i coś mruczał pod nosem,
jakieś tam słowa krztusił:
— Kosmos, panie, Kosmosem,
a porządek być musi.
A nad tym czyściszyną,
a nad tymi szynami
gołąb skrzydła rozwinął
i poruszał skrzydłami.
A nad gołębiem księżyc
leciał, srebrząc kominy.
I tak szli, i ginęli:
gołąb, tamten i szyny...
Het, na krańcach Bolonii,
cień się tylko pochylał.
I do nich, i tylko do nich
uśmiechnął się Pandafiland;
i nader idylliczny
stał się i zaczął marzyć:
— Mój Boże, jaki śliczny
proletariacki pejzażyk.

Tego samego zdania
byli bolońscy poeci:
Przecież to niesłychane!
tramwajarz, no i śmieci.
Zaraz wiersze pisali,
deklamowali słodko:
— Choć źle ze światem,
proletariatem
pobawmy się jak grzechotką.

A bawcie się, bawcie, dzieci.

A tymczasem już grzmiało,
a tymczasem błyskało
i coś się niedobrego
w ogóle gotowało.
Nie pomogły przekleństwa,
różne "porca madonna":

Nadszedł kres bezeceństwa:
Świat konał.

Na bolońskich ulicach
kołysało się mrowie.
Zbierali się, radzili,
jak by temu zapobiec.

Próżna rada! nie wskórasz
w dzień ostatniej zagłady:
Przewracały się biura,
teatry, kolumnady,
sklepy, cyrki, świątynie
i różne ubikacje,
słonie w Zoo i stacje,
nawet obrazy w kinie.
A u Giovanni Lucco,
który zasnął, jak wiecie,
przewrócił się gołębnik
i gołąb zeń wyleciał;
ten sam gołąb anielski,
który z tym tramwajarzem,
gdy Pandafil diabelski
patrzył w okno i marzył.

Ale kiedy bieg planet
stał się krzywolinijny,
uradzono nad ranem
pochód protestacyjny:

Wszyscy w nim udział wzięli:
mniejsi, więksi i mali,
czarni, żółci i biali,
parlamentarni mówce,
krawcy i brzuchomowce,
Szatani i Anieli.
A jeszcze komedianci,
a jeszcze policjanci,
i księża, i rabini,
siła, siła narodu.
A na czele pochodu
jechał rektor na świni;

z obnażonymi nogami
szli ekshibicjoniści,
transparenty nieśli socjaliści,
a komuniści
dynamit.

Rzecz oczywista — anarchiści
nieśli maszyny piekielne,
masony kielnie,
a dzieci

wianki z zielonych liści;
zakamieniali rojaliści
śpiewali „Evviva il Re”,
za nimi neopapiści,
co byli trochę marksiści,
też śpiewali, „targali niebiosa”:
— Evviva bandiera rossa!
He, he!!

A wszystko składnie i ładnie,
w porządku, rzędem, gromadnie:
mityngi, wiece, masówki,
kukluksklany, bojówki,
kule dum—dum;
szły rezolucje, protesty,
rewolucje i manifesty.
TŁUM

Na samym końcu pochodu
szły pojednaczki narodów:
Międzynarodówki:
I, II l III,
IV, V i VI,
i VII!!!

Szła Tęcza,
zbawienie świata
spóźnione:
 Bo gdy za ręce się wdzieli,
jak dzieci wystraszone,
zawirowali,
skamienieli,

i z miliardowej gardzieli
wyrwał się ryk:

— NIE CHCE-MY KOŃ-CA ŚWIA-TA!
Na złość się zrobił koniec świata.
Sic!

Kosmiczna zaczęła się chryja
z całą straszliwą atmos-
ferą. Vide św. Jan,
Apokalipsa — Pathmos:
Słońca zgasły i gi-
nęły, tonęły w oddali.
Gwiazdy spadały jak figi,
a Żydzi je sprzedawali.
W powyższej anarchii księżyc
naśladował planety inne,
znudziło mu także się żyć
i wskoczył w beczkę z winem;
dopieroż tam zabulgotał,
zamlaskał ten stary opój,
aż beczka zrobiła się złota,
aż się na fest utopił.

Wszystko się toto waliło,
kosmiczne przeróżne draństwo,
aż pękło, się utopiło
stare odwieczne państwo.

Wielka to była chwila
i tako rzekł Pandafiland:
— Skończyła się cała panika
i świat jak łódź bez steru,
jak potworny kadłub „Tytanika”
zatonął w odmętach eteru.

JA TO WSZYSTKO SŁYSZAŁEM
W NIEBIOSACH PRZEZ TELEFON
I W XIEGI ZAPISAŁEM
SŁUGA BOŻY ILDEFONS.

FINIS

1929, „Kwadryga” 1929 nr 2

Brak komentarzy: