poniedziałek, 18 stycznia 2016

Co z tym czasem?

"Czy ty też uważasz, że czas ostatnio strasznie zapierdziela?"- zapytała mnie kiedyś Kochana B.
Uważam.
Zapierdziela, aż strach!
Ale dlaczego on tak przyspieszył?
Czy to możliwe w ogóle? Że przyspieszył?
Cytatów kilka:


"W fizyce klasycznej jest samodzielną wielkością, niezależną od innych wielkości, biegnącą w takim samym rytmie w całym Wszechświecie."

 "W mechanice relatywistycznej czas stanowi czwartą współrzędną czasoprzestrzeni, jego upływ zaś zależy od obserwatora i jest różny dla różnych obserwatorów."

"Szczególna teoria względności Einsteina wprowadziła do fizyki nowe pojęcie czasu. Okazało się, że upływ czasu zależny jest od prędkości układu odniesienia, w którym się go mierzy. Jeżeli znajdujemy się na powierzchni Ziemi i mija nas przyjaciel w statku kosmicznym poruszającym się z prędkością zbliżoną do prędkości światła, wydaje nam się, że jego zegar chodzi wolniej od naszego (dylatacja czasu). W życiu codziennym różnice te są niemierzalne, jednak w przypadku układów poruszających z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła różnica pomiaru jest już bardzo duża"

A zatem niby taki sam zawsze, ale niekoniecznie.
No, bo zimy kiedyś były, wiadomo jakie - długie!
O tym, że rok jest bardzo długi, myślałam zwykle przy rozbieraniu choinki. 
Przy chowaniu do pożółkłych pudełek, moich ukochanych bombek, tej z narciarzem i tej z Mikołajem. 
Przy zdejmowaniu anielskiego włosia, odkładanego skrupulatnie na następny raz. 
Przy pakowaniu, trochę koślawych łańcuchów z kolorowego papieru, przykurzonych pawich oczek i zalanych stearyną uchwytów do świeczek. 
Przede mną było jeszcze dużo zimowych dni, białych, szczypiących w nos, z podstępnie zakradającym się w nocy silnym mrozem, który malował na szybach szkliste ornamenty.

Potem trzeba było przeczekać mokre, siąpiące i ciągle jeszcze zimne przedwiośnie.
Brudnawą breję na jezdniach, kapiące w południe sople, pękające pod stopami, zmarznięte o zmierzchu kałuże błota.
Następnie powoli, powoli, nadchodziła wiosna, taka delikatna, wiotka, z zieleniejącym szczypiorkiem i pęczkami, bladych z początku, rzodkiewek.
Maj wybuchał, ćwierkał, pachniał, grzał i rozrzucał wszędzie różowe płatki jabłoni, żółte żonkile, wilgotno - niebieskie niezapominajki i odurzające konwalie, znoszone masowo przez dziatwę na Dzień Matki.

Ale do wakacji było ciągle daleko, cały długi miesiąc.
Na szczęście można już było chodzić w podkolanówkach i sandałkach. Czapki i rękawiczki oraz ciepłe pumpy powędrowały w głębiny szafy. 
Przerwy szkolne spędzaliśmy na boisku, grając z upodobaniem w całuśnego "listonosza" albo w klasy rysowane kredą na asfalcie.
Dnie rozciągały się, jak guma do majtek i pozwalały na podwórkowe zabawy do późnych godzin kolacyjnych.

A potem przychodziło wreszcie lato!
Lato słodkich truskawek, bujnych peoni, pachnących smołą przedpołudni, opustoszałych, rozgrzanych ulic, leniwych wędrówek do zielonego Julianowa, przezroczysto-czerwonych wiśni szklanek, koprowych, małosolnych ogórków i ciepłych deszczy, uwalniających z chodników zapach kurzu i ziemi.
Koledzy i koleżanki wyjeżdżali na kolonie, na wieś do babci, na działki do cioć, na letniska.
Wracali więksi i opaleni. 
Tak opaleni i tak wyrośnięci, jakby minęło dużo więcej czasu, niż tylko dwa albo trzy tygodnie.

Jesień nadchodziła wolno, dyskretnie, jeszcze ze słońcem w opadających majestatycznie liściach klonów, w gradzie błyszczących kasztanów, z łagodnym szelestem pod nogami.
Wracaliśmy do klas, do pachnących pastą do parkietów korytarzy szkolnych, nowych książek, dziewiczo niezapisanych zeszytów, świeżutkich kołnierzyków przy fartuchach.
Popołudnia dopalały się jeszcze dość długo, można było po lekcjach pobyć na dworze, przejść się na rynek po fioletowe śliwki albo żółciutkie, smukłe gruszki klapsy.
Na rogach ulic siedziały okutane w chustki kwiaciarki i sprzedawały bukiety dostojnych dalii i roztrzepanych astrów. 
Leśno-grzybne aromaty roztaczały maślaki, podgrzybki, kurki i prawdziwki, poukładane w zgrabne kopczyki na rozłożonych wprost na ziemi gazetach.

Trzeba było jeszcze przeżyć listopad, co to klasycy powiadali o nim, iż "listopad to dla Polski niebezpieczna pora" .
Listopad z jego ponurą twarzą melancholika, z wyjącym potępieńczo wiatrem, błotem na butach, zimną, śnieżno-wodną kaszką, lecącą z nieba. 
Listopad zapowiadający nieskończenie długie ciemności za oknami, smętek i chandrę.
Listopad zalatujący zapachem naftaliny z powyciąganych z pawlaczy palt, pelis i futer. 

I wreszcie nadchodził grudzień, ale dopiero był pierwszy grudnia, dopiero adwent się zaczynał i nikt jeszcze nie myślał o szynce i chrzanie do niej.
Noga za nogą, po oczywistej w grudniu grudzie, dowlekaliśmy się do Mikołajków, potem przez szał sprzątania, mycia okien i potajemnie gromadzonych prezentów, poprzez kilometrowe kolejki za wszystkim,  w oparach śledzi z beczki i kiszonej kapusty docierało się do tzw. "brudnej niedzieli", czyli ostatniej przed świętami. 
Była "brudna", bo wolno było sprzątać, robić zakupy w otwartych wyjątkowo w niedzielę sklepach,  iść do składu węglowego, gdzie sprzedawali choinki. 
I wrzucić biednego karpia do wanny.
No i już, już, w końcu, po tym okropnie dłuuuugim roku zapalały się w  kolejnych oknach światełka nadziei na kolejną GWIAZDKĘ!

Dzisiaj:
Będę rozbierać choinkę.
Którą dopiero co stroiłam i myślałam: "Jak ten czas zapierdziela! Dopiero co, była poprzednia wigilia"
W czasie której, nawiasem mówiąc, myślałam to samo.
Wiedziona radą ulubionego poety, zajrzałam do ulubionej wyszukiwarki "odpowiedzi na wszystkie pytania".
Wszak :
"Pytanie to, w tytule,
postawione tak śmiało,
choćby z największym bólem
rozwiązać by należało"


I otóż, co znalazłam? 
Wszystko jest kwestią proporcji.
A więc, jednak teoria względności wygrywa.
W pewnym sensie.
Bo, jeżeli dla dwulatka, jeden rok jest połową jego życia, to dla pięciolatka  już tylko jedną piątą.
Dla młodzika dwudziestolatka, wiadomo, jedną dwudziestą.
A dla sześćdziesięciolatka?
Szkoda gadać!
I, jeżeli przyrównamy ten rok do tortu, to jedną piątą można się najeść do wyrzygania.
A jedna sześćdziesiąta, to okruszek, cieniutki paseczek, na pojedyncze mlaśnięcie.
Apeluję, żeby nie pożerać  zbyt łapczywie.
Delektujmy się, smakujmy, cieszmy zmysły zapachem, kolorem i zapowiedzią słodyczy.
Mniam, mniam. 
Bo dalej, będzie tylko skromniej!
Smacznego!!!


2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Piękny wpis dla mnie na dzisiaj :-)
Bo dzisiaj jestem bardzo w niedoczasie i zapowiada się na jakiś miesiąc tego stanu... Muszę się zatrzymać i przypomnieć sobie o delektowaniu się...

mamuśka pisze...

No, no, koniecznie!