wtorek, 9 czerwca 2009

Małżeństwo


Zamieszkaliśmy z moimi rodzicami. Jeszcze przed ślubem nabyliśmy szafę (służyła nam aż do tego roku), narożną kanapę i lodówkę. Mój panieński tapczan powędrował do pokoju rodziców, w którym się zagęściło. Lodówka stanęła jako druga w naszej małej kuchni. Aż się dziwię, że mama nie protestowała. Nie pamiętam, żeby były jakieś pretensje czy kłótnie. Jakoś razem funkcjonowaliśmy. Robiliśmy sobie oddzielne kolacje i śniadania. Usiłowałam gotować! "Usiłowałam", to najwłaściwsze określenie. Wtedy chyba nie umiałam ugotować NIC! Posiłkowałam się radami mamy, albo pożyczałam od sąsiadki książkę kucharską. Swojej nie miałam! Pamiętam , jak Andrzej zażyczył sobie zrazy siekane! Zrazy znałam tylko zawijane, mama też! W "Kuchni polskiej" znalazłam tylko "zrazy bite". W końcu wykoncypowałam, że "siekane" może oznaczać prawie tyle samo, co "grubo mielone". Zrobiłam po prostu ...mielone kotlety. Mój mąż (napawałam się wtedy tym zwrotem!) śmiał się ze mnie długo. A "Kuchnia polska" była jednym z pierwszych prezentów, jaki mi kupił :)
Do naszego małego pokoiku Andrzej wstawił jeszcze swój regał kawalerski, zwany potocznie "Kowalskim" (taki mebel dla pospólstwa), z naklejonym obrazkami zielonego i czerwonego hipopotama. Jeden był "zadowolony", a drugi "wkurzony". Hipopotamy były potem jedynymi, które działały uspokajająco na płaczącą Kasię. Przyglądała im się badawczo i zapominała o swoim problemie:))))
Życie wróciło do "normy". Pracowaliśmy. Andrzej zabrał się za swoją pracę naukową. Widywaliśmy się czasem rano (zależy, na którą chodziłam do pracy), i późnym wieczorem. Mniej
więcej po dwóch miesiącach przyszedł kryzys. Zapis z pamiętnika:

"Jest mi tak samotnie i smutno, jak już dawno nie. I może to nie jest jego wina, niczyja to wina, ale to niczego nie zmienia... Od dziesięciu dni czekam na taki, który będziemy mogli poświęcić sobie. Od tygodnia widujemy się tylko rano i wieczorem... Nic nie potrafię robić przez to czekanie, jak zwykle, jak dawniej... czekam i myślę o nim, zabieganym, głodnym, zmęczonym... Czekam. Dostaję w prezencie godzinę, pół... Znowu go nie ma."
W hotelu "Kosmos", 1981r

Na szczęście przyszedł maj. Ten piękny maj z długim weekendem! Pojechaliśmy do Torunia na spóźnioną podróż poślubną. Zatrzymaliśmy się w hotelu "Kosmos", zarezerwowanym zresztą wcześniej telefonicznie. Byłam o
szołomiona. Pierwszy (i jak dotąd ostatni:))) raz mieszkałam w hotelu. Pokój był wąski i ciasny, ale za to w łazience było jednorazowe mydło i ręczniki! I co rano przychodziła sprzątaczka! A w restauracji na dole mogliśmy zjeść śniadanie!
Spacerowaliśmy po chłodnym i wietrznym mieście, po starówce, nad Wisłą, robiliśmy zdjęcia, napawaliśmy się sobą. Było cudnie!




Dziś,
gdy pory roku obróciły się w walcu,
powracając majem,
oglądamy różowy świt
wtuleni w zapach

nagich ciał.

To już rok minął,
odkąd znam Twoje imię,
a jutro znów powiem Ci

nie do wiary!


25 lat później w rocznicę naszego ślubu, pojechaliśmy znowu do hotelu..."Kosmos"!!! Tego samego, choć w środku już trochę innego. Pokój był bardziej luksusowy, z telewizorem, świeżą wodą mineralną co rano, a śniadanie wliczone w cenę można było celebrować dowoli przy szwedzkim stole... Toruń był znowu piękny, śnieżny, słoneczny. Hotel "Kosmos", jak symbol naszego małżeństwa, trwa na posterunku:)))


3 komentarze:

PAPROCH pisze...

Jak zwykle pięknie. Wiersz piękny też, choć znany od lat.
Mielone kotlety:-D Ale słodziak z Ciebie:-)
A o tym, że hipki mnie uspokajały, nie pamiętam:-p

mamuśka pisze...

Pamiętać nie możesz, bo mały knypek byłaś:)) Jeszcze na rękach noszony:)

PAPROCH pisze...

Ale te hipki tak w ogóle to pamiętam:-)