niedziela, 7 czerwca 2009

Ślub
















Po Nowym Roku poszliśmy do USC. Zdaje się, że wzięliśmy termin "pierwszy wolny":)))
Niektórzy oczywiście podejrzewali, że jestem w ciąży. Nie byłam.
Zaczęło się normalne, przedślubne szaleństwo. Może zresztą nie całkiem normalne, bo czasy były dziwne. Różne dobra, wódka, obrączki, sprzęty, ciuchy, można było nabyć po okazaniu zaświadczenia, że oto jest się "w prawie". Andrzej załatwił obrączki po jakiejś znajomości. Jego znajomi mieli dużo dziwnych dojść, wolałam w to nie wnikać. Po znajomości załatwił sobie też garnitur. Gorzej było z sukienką dla mnie. Nie miałam żadnej koncepcji, białe suknie w tzw. salonach w ogóle nie pasowały do tej uroczystości, która miała być skromna. Postanowiłam sobie sukienkę uszyć. Udało mi się dostać kremową żorżetę i uszyłam prostą sukienkę, odcinaną w talii, zapinaną z tyłu na dużo obciąganych guziczków. Po ślubie dowiedziałam się, że moja teściowa nie wierzyła, że coś z tego w ogóle wyjdzie! Niektórzy mówili poza tym, że to przynosi pecha, jak się samej uszyje sukienkę na ślub. Cóż...
Buty nabyłam po wielu przymierzonych parach. I tak okazały się niewygodne, jak diabli. Miałam je na sobie ze trzy razy.
Postanowiliśmy, że po ślubie będzie tylko obiad dla najbliższej rodziny i świadków. Następnego dnia planowaliśmy wieczór dla znajomych. Mięsa i wędliny też były po znajomości, załatwił je Marcel, Andrzeja szwagier. Całością zajmowała się mama, może Iwona jej pomagała. Tego w ogóle nie pamiętam. Byłam w swojej bajce. Postanowiłam iść do kosmetyczki. Pani niechętnie mnie przyjęła, mówiąc, że ma zepsute jakieś lampy. W każdym razie tydzień przed ślubem wyglądam dość koszmarnie z podrażnioną czyszczeniem cerą.
Ślub był zaplanowany na czwartek, na godzinę 12.15. 26-tego lutego (matko, miesiąc bez "r"!!!). Rano poszłam do fryzjera. Wróciłam z nadmuchanym tapirowaniem łbem. Oczywiście popłakałam się na widok swojego odbicia ( czy to aby nie przynosi pecha, płacz w dniu ślubu?). Włożyłam głowę pod kran i pozwoliłam swoim włosom po prostu wyschnąć. Andrzej przywiózł zamówioną wcześniej wiązankę. Była śliczna, z frezji i storczyków. Pachniała obłędnie. Ponieważ nie miałam nic na głowie, Iwonka wpięła mi we włosy jedną frezję. Wyszło ładnie.
Pojechaliśmy żółtym wartburgiem Marcela. Pamiętam oślepiające słońce , iskrzący się śnieg i to, że drżały mi nogi.
Wcześniej wysłaliśmy dużo zaproszeń. Nie spodziewałam się tłumów, był w końcu zwykły dzień pracy, samo południe. Już w holu przed salą zorientowałam się, że ci wszyscy goście przyszli do nas...
Zaczęło się. Urzędnik cierpliwie czekał, aż wszyscy wejdą. Wchodzili i wchodzili! Najpierw zajmowali miejsca siedzące, potem ustawiali się pod ścianami. Przyszła prawie cała moja poradnia. Rodzina bliższa i dalsza. Mnóstwo znajomych, sąsiedzi. Przyszła nawet nasza stara sąsiadeczka z Wojska Polskiego,
Jadzia (nie mam pojęcia, jak się dowiedziała), która na zdjęciach zwraca uwagę wszystkich wielkim , futrzanym kapeluszem.
"Świadoma praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny..."
Czy ja byłam świadoma? E, tam... Wszystko działo się gdzieś obok, jakby nie mnie. Wieczorem powiedziałam z pretensją, że nie grali marsza Mandelsona. Wybałuszyli na mnie oczy. Oczywiście, że grali. Nic nie pamiętałam. Pamiętałam, że się uśmiechałam i całowałam z dziesiątkami ludzi. Życzenia, kwiaty, życzenia... Dzieci, staruszki, jacyś obcy mi ludzie... Członkowie Grupy Kuflowej, miłego zgromadzenia, do którego należał mój mąż (!), przytargali dwa olbrzymie kufle z piwem i kazali nam pić.. Piłam co miałam robić.
Potem pojechaliśmy do fotografa. Traumatyczne przeżycie. Kazał mi zdjąć okulary i uśmiechać się szeroko. Miałam krzywe zęby i wcale nie lubiłam się tak uśmiechać. Powiedział "to się wyretuszuje". W rzeczy samej, wyretuszowało się - moje zęby, moje ślady po pryszczach i Andrzeja łysina:))) Już wtedy fotograf potrafił upiększyć świat:))
Obiad się udał. Pozostała anegdota o mamie Andrzeja, która zagadana zerknęła na krążący talerzyk z odciśniętymi herbatkami na sznurkach i powiedziała "nie, za śledzika dziękuję".
Dziewczynki, Agnieszka i Zuzanna , pod dyrekcją Iwonki uplotły mi wianek z kwiatów, które stały wszędzie, w wazonach i wiadrach. Goście wołali "gorzko", a my się całowaliśmy.
Potem zamieszkaliśmy razem w moim małym pokoju . Zaczęło się MAŁŻEŃSTWO.

Pewnego czwartku,
w południowym słońcu,
wsunąłeś złoty krążek
na mój palec serdeczny.

Wziąłeś mnie sobie
na ranki i na noce,
na wieczory przejrzyste
i na chmurne popołudnia.

Wzięłam Cie sobie
na zawsze.
***
W świetle lampy białej,
w zapachu weselnych bukietów,
błądzimy po lądach ciał nagich
i ciepłych,
chłonących miłość,
jak deszcz.


3 komentarze:

PAPROCH pisze...

Wszystko to podobnie jak u nas! Miesiąc bez "r", niespodziewanie dużo gości, skromna uroczystość, frezje... To wszystko chyba jednak na szczęście;-) A łzy w dniu ślubu?... Niemożliwe, żeby przynosiły pecha, myślę, że większość panien młodych płacze:-)
Wiersz piękny, jak zawsze.

mamuśka pisze...

Dziękuję:)

x pisze...

Basiu- pozdrawiam - cudnie piszesz. Ania (dawniej zasada)