poniedziałek, 14 września 2009

...w góry...

Kraków,1993r.

Powrót mieliśmy już zaplanowany: autobusem do Krakowa, zwiedzanie miasta i wieczornym pociągiem do domu. Szykowaliśmy kolację. Dzieci biegały po podwórku. Nagle Kasia przyprowadziła płaczącego Mateusza i powiedziała, że się przewrócił. Ręka była spuchnięta i bolała. Jakiś miły sąsiad zawiózł Andrzeja z Mateuszem do Szczawnicy, do lekarza. Tam tylko rękę unieruchomili bandażem i dali środki przeciwbólowe. Kazali jechać następnego dnia do szpitala w Nowym Targu. Pojechaliśmy. Autobusem. W porze drugiego śniadania dzieci zjadły po słodkiej bułce. W szpitalu kazali nam czekać w poczekalni pogotowia. Widoki były mało krzepiące. Sami poszkodowani...
Okazało się, że ręka jest złamana, jest to złamanie z przemieszczeniem i trzeba złożyć w narkozie. Przed narkozą dziecko musi być na czczo...!!!! Musieliśmy naszego biednego synka przegłodzić. Snuliśmy się po Nowym Targu w tę i z powrotem, wchodziliśmy do różnych sklepów, nakarmiliśmy Kasię. Godziny ciągnęły się niemiłosiernie wolno. W końcu wróciliśmy do szpitala. Andrzej wszedł z Mateuszem na dawanie tej narkozy, potem musieliśmy znowu czekać. ..
Nie wiem , jak długo to trwało. Może pół godziny, może mniej. Dla mnie za długo. Wreszcie powiedzieli nam, że już go wywieźli z sali zabiegowej i możemy jechać do domu. Bledziutki Mateusz leżał na łóżku z ręką w gipsie. Wyglądał na skołowanego i zdezorientowanego. Dzielnie wstał i oznajmił, że może iść. Wię
c poszliśmy. Pieszo. Na dworzec autobusowy.
A następnego dnia spakowaliśmy plecaki i zgodnie z wcześniejszymi planami wróciliśmy przez Kraków do Łodzi.
Po sześciu tygodniach, gdy zdejmowali gips w szpitalu Matki Polki, okazało się, że ręka owinięta była warstwą ... papieru toaletowego! Ale zrosła się dobr
ze.

Zawoja,1994r.

Przed następnymi wakacjami przyszło mi do głowy, że można urozmaicić te nasze wędrówki górskie i nie mieszkać przez cały czas w jedn
ym miejscu. Najpierw pojechaliśmy więc na poleconą kwaterę do Zawoi.
Zawoja, wieś długa i "cienka", wymagała dalekich wędrówek po szosie. Żeby się dostać do "centrum" lub do jakiegokolwiek szlaku, musieliśmy się wlec poboczem po asfalcie. Na dodatek było upalnie. Więc znowu marudzenie kwitło. Sama też nie byłam zachwycona. Najbardziej spodobała nam się wycieczka na Babią Górę (znowu było trochę wspinaczki!) i nieoczekiwanie przyjazne towarzystwo w postaci pani Wandzi i jej córki Karoliny. Okazało się, że były z Łodzi. Karolina była trochę młodsza od Kasi i miała mnóstwo pomysłów na spędzanie czasu. Jakoś upłynęły dwa tygodnie. Potem spakowaliśmy manatki i na wariata, czyli w ciemno, przenieśliśmy się do Krościenka.
U Kwiatków nie było miejsca, ale dostaliśmy namiary na kwaterę bardzo blisko mostu. Pobyt uatrakcyjniło spotkanie z Bogusią i chłopcami. Przyjechała do Krościenka razem z koleżanką z pracy, Danusią i jej dwiema córkami. Tak więc chwilami nasze wyprawy wyglądały jak małe kolonie, sześcioro dzieci i czworo albo pięcioro dorosłych (kiedy dojechał Włodek). Któregoś dnia mój mąż nie wytrzymał nadmiaru doznań i wybrał się na samotną wycieczkę w góry. My, trzy baby, trzy dziewczynki i trzech chłopców w wieku od siedmiu do dwunastu lat, postanowiliśmy zwiedzić Czorsztyn. Bez większego entuzjazmu pochodziliśmy po ruinach. Czasu do wieczora zostało bardzo dużo. Filip pomachał w kierunku niedalekiej Niedzicy i zaproponował, żeby zwiedzić i tamten zamek. Żeby się tam dostać trzeba było nadłożyć drogi i dojść do zapory. Wcale nam się nie chciało. U stóp zamku czorsztyńskiego płynął sobie leniwie Dunajec i kusił łachami piachu. Nie zastanawiając się długo ( a szkoda!), zakasaliśmy nogawki spodni i zaczęliśmy przechodzić na drugą stronę. Każdy osobno. Czułam, że nurt jest coraz silniejszy a kamienie na dnie nieprzyjaźnie ranią stopy. Skupiona na sobie w ogóle nie zauważyłam, co się dzieje dookoła. Tymczasem Mateusz i młodsza z dziewczynek zaczęli tracić równowagę. Przytomna Kasia złapała brata za rękę i wyciągnęła na najbliższą łachę piasku. Któryś z chłopaków przewrócił się. Danusia ratowała córki. Dopiero na drugim brzegu uprzytomniłam sobie wagę niebezpieczeństwa! Wszyscy nadrabiali minami. Mokre ciuchy poprzywiązywaliśmy do plecaków i powędrowaliśmy do zamku. Żeby atrakcji było więcej, tuż przed wejściem na jego teren postraszyła nas tablica "uwaga żmije!". Potem zwariowany, "nawiedzony" przewodnik oprowadzał nas po zamku przy wtórze grzmotów nadchodzącej burzy. Potem jeszcze musieliśmy wrócić. Po długim i beznadziejnie monotonnym marszu wzdłuż zbiornika zatrzymaliśmy wreszcie autobus, który miłosiernie zabrał nas do Krościenka. Andrzej wrócił wieczorem. Sama nie wiem, kto z nas miał więcej wrażeń tego dnia:)))


12 komentarzy:

PAPROCH pisze...

No, chyba my;-)
Pamiętam tę wyprawę dobrze, nie rozumiem tylko, co Cię skłoniło do tego szaleństwa;-)

mamuśka pisze...

Taka zbiorowa głupota. Każdej z nas się pewnie zdawało, że pozostałe wiedzą co robią!!!

PAPROCH pisze...

Głupota bywa zaraźliwa czasami;-)

agacioszka pisze...

A co do papieru toaletowego, to ze wszystkich moich naręcznych gipsów (a było ich co najmniej z 7), tylko ostatnie 2 zaszczyciły mnie wyściółką z waty. A tak to zawsze papier toaletowy i na to gipsik :)

PAPROCH pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
PAPROCH pisze...

Wow, kobieto! To nieźle jesteś połamana... :-p

agacioszka pisze...

Ale ale - ja nigdy sobie nic nie złamałam :)
Serio - wszystko to były skręcenia i wybicia. Takie mam fajne stawy... Jak to mi powiedział lekarz - taki mój urok :)

PAPROCH pisze...

No, ja dziękuję za taki urok;-)

mamuśka pisze...

Taka gibka panna:))

Mateusz pisze...

Ja mam wrażenie że na ot składanie ręki też szliśmy jakoś pieszo... nie?

PAPROCH pisze...

No, chyba chodziliśmy po Nowym Targu i szliśmy do szpitala pieszo...

mamuśka pisze...

Tak, tak. Z dworca autobusowego do szpitala było dość daleko.