niedziela, 25 października 2009

Depresja


Lęk
chodzi za mną
krok w krok.

Nie bój się - mówi
-
Nigdy Cię nie opuszczę...

W noc sylwestrową odebraliśmy dużo telefonów. Wszyscy życzyli zdrowia. Tymczasem już w styczniu dopadła nas grypa. Zachorowaliśmy we trójkę. Tylko Mateusz się uchował i krążył między nami podając chusteczki, syropy, herbatę i robił zakupy. Miałam gorączkę. Zapchany nos. Bolała mnie głowa. Potem przyplątało się zapalenie zatok. Wszystko było beznadziejne.
W połowie marca, w sobotę , obudziłam się i poczułam tak wielki lęk, że nie chciało mi się w ogóle wstać z łóżka. Andrzej pytał mnie, czego się boję. Nie wiedziałam! Nic nie wiedziałam. Leżałam i zdawało mi się, że powoli tracę czucie w całym ciele. Mijał czas. Leżałam. Nie byłam w stanie pójść do łazienki, wszystko było odległe, bezsensowne. Nie chciało mi się jeść ani pić. Chciałam zniknąć. Roztopić się, przestać istnieć. Nie czuć tej wszechogarniającej, czarnej pustki. Dać im wszystkim wreszcie święty spokój... Andrzej podjął decyzję i zadzwonił po psychiatrę.
Przyjechała młoda dziewczyna w mini. Siksa. Wysłuchała mnie, zadała kilka rutynowych pytań, żeby sprawdzić moją poczytalność. Kiwała głową. Siedziała przy stole i pisała, a ja rozmemłana w przepoconej pościeli. Było mi wszystko jedno, Denerwowała mnie tylko jej młodość.
- Tak naprawdę, to pani nic nie jest - powiedziała w końcu.- To depresja...
Ludzie! Nic mi nie jest! Cierpię, nie chce mi się żyć, żaden lekarz nie wiedział, jak mi pomóc! A ta chuderlawa blondynka, z pewnością siebie graniczącą z arogancją stawia po prostu diagnozę w kwadrans!
Ona się nie przejmowała moim niedowierzaniem. Zapisała lekarstwa. Powiedziała, że efekt będzie najwcześniej po dwóch tygodniach. I że być może trzeba będzie lek zmienić, jak nie zadziała.
- Depresja jest uleczalna - powiedziała łaskawie.- Tyle, że niektórzy chorują dłużej a inni krócej. Przeciętnie dwa lata. Jeżeli nie minie, to leki podaje się przez pięć lat...
Pomyślałam, że przesadza, że mnie tylko straszy. Miałam brać lekarstwa bez przerwy przez dwa lata??? Ale ona zebrała swoje zapiski, zapakowała do czarnej aktówki i położyła na stole recepty razem z diagnozą: depresja z napadami paniki.
Potem zaczęło się wspinanie. Brałam antydepresant i lek przeciwlękowy. Było lepiej, potem znowu gorzej. Dostałam inny. Zaczęłam chodzić wreszcie na psychoterapię. Najpierw Andrzej zawoził mnie taksówką. Potem jeździliśmy autobusem. Wreszcie przyszedł taki moment, że wysadził mnie na odpowiednim, przystanku, a sam pojechał załatwiać jakieś sprawy. Szłam od tego autobusu i zaciskałam kurczowo pięści w kieszeniach. Skupiałam się na tym, żeby stawiać stopy jedna przed drugą. Nie rozglądać się. Prosto do celu.
W maju po raz pierwszy wyszłam sama z domu i pojechałam do mamy na Dzień Matki. Ona nie wiedziała, jaki to dla mnie wysiłek. Wiedziała, że coś mi jest, ale pewnie raczej myślała, że to serce, albo anemia... Większość osób nie wiedziała. To taka wstydliwa przypadłość. Nie widać jej. Nie ma się gorączki. Ani kataru. Ani nadciśnienia. Ani nic nie boli. No, oprócz duszy, ale kto widział duszę???
Zaczęłam chodzić sama na spacer. Najpierw dookoła bloku. Potem do kościoła posiedzieć pod drzewem na ławce (do parku na drugą stronę ulicy było jeszcze za daleko). Wreszcie do sklepu. Pamiętam tę radość, która mnie ogarnęła, kiedy sobie uświadomiłam, że mogę!!! Jestem wolna. Mogę wyjść sama na dwór!!
Kupiłam książki o depresji. Wszystko się zgadzało! Siksowata blondynka miała rację!!! W jednym się pomyliła. Po dziesięciu latach ciągle łykam rano jedną małą, białą tabletkę...

3 komentarze:

PAPROCH pisze...

Hmm, pamiętam ten czas i nie pamiętam jednocześnie... Zakochałam się wtedy:-) Wiedziałam, że jesteś chora, ale niewiele z tego chyba do mnie docierało. Trudno było z Tobą pogadać, więc dawałam sobie spokój... No i sama też zaprzyjaźniałam się z lękiem...

mamuśka pisze...

Lęk to wymagający i trudny przyjaciel.Ale warto go oswoić.

PAPROCH pisze...

Podobno to co trudne zawsze ma na końcu najlepszą nagrodę...