niedziela, 11 października 2009

Rozpacz


Małżeństwo jest drogą świętości nawet wtedy, gdy staje się drogą krzyżową...
(Nie wiem, kto to powiedział, ale miał rację!)


Nie musiałam już chodzić do pracy. Mogłam chodzić do lekarzy...
Neurolog wysłał mnie na dopplera tętnic szyjnych. Klapa. Zaproponował akupunkturę. Prywatnie. Nie skorzystałam. Kolejny laryngolog. Kolejne tabletki. Każdemu po kolei opowiadałam wszystko od początku. Niepotrzebnie.
Lęk dopadł mnie nagle, na środku jezdni. Poczułam się tak, jakbym szła w wacie. Nogi nie czuły twardości podłoża. Stawiałam je jedna przed drugą, nie przewracałam się , a jednak były gdzieś daleko ode mnie, jakby toczyły odrębne życie... W uszach zaczął narastać znajomy świst i oblała mnie fala lęku. Czego się bałam? Że się przewrócę, że mam paraliż, że nie wiem, co się dzieje, że tracę kontrolę... Doszłam do domu. Nikogo nie było. Chodziłam po mieszkaniu. Trzęsły mi się ręce i nogi. W głowie szumiało. Zawał? Wylew? ... Zadzwoniłam po pogotowie. Pani doktor nie zdziwiła się specjalnie. Zbadała mi odruchy i ciśnienie. Osłuchała serce.
-To nerwica.- powiedziała i dała mi zastrzyk uspokajający.
Nerwica. To już padło nie po raz pierwszy, ale tylko mnie wkurzało. Jak nie wiedzą co,to zganiają na nerwicę. W dodatku mówią to lekceważąco. A poza tym w uszach nie szumi od nerwicy. "To może być coś w mózgu" brzęczało mi ciągle w pamięci.
Szybko odkryłam, że nie jestem w stanie sama wychodzić z domu. Zbliżałam się do drzwi i czułam panikę. Serce waliło, nogi drżały, w głowie szumiało. Zasypiałam i budziłam się z lękiem. Nie mogłam czytać, nie mogłam jeść, nie chciałam z nikim rozmawiać. Andrzej podjął decyzję o pójściu do kolejnego lekarza. Profesor B. był miłym, starszym panem. Miał specjalizację z neurologii i psychiatrii. Wydawał się idealny na moje problemy. Zbadał mnie dokładnie. Wysłuchał cierpliwie. Zważył. Opukał. Diagnoza brzmiała: astenia. Czyli stan wyczerpania organizmu. Kazał mi odpoczywać, więcej jeść, zażywać przyjemności. Zapisał witaminy.
Nie mogłam więcej jeść. Siedziałam nad talerzem i czułam mdłości, kulę w gardle. Nie umiałam odpoczywać. Słowo "przyjemności" nie miało wtedy żadnego znaczenia. Pomysł, żeby wyjechać gdzieś na wakacje napawał mnie strachem. Andrzej bardzo się starał, chciał się wywiązać i zamówił kwaterę u miłych państwa Kąkoli w Milówce.
Tymczasem nic się nie zmieniało. Płakałam. Siedziałam bez ruchu i wpatrywałam się w ścianę. Nie umiałam podejmować najprostszych decyzji - ukroić chleba czy bułkę na kolację. Skądś wziął się pomysł, żeby pójść do irydologa. Wszak ciągle nie znaliśmy prawdziwej diagnozy. Pani doktor szamańsko patrzyła mi głęboko w oczy. Powiedziała, że nie widzi nic szczególnego poza dużą nerwowością!!! Przepisała lek homeopatyczny. Jak można się domyślić, nie pomógł.
Przyszło lato. Ciągle nie wychodziłam sama. Po mieście poruszaliśmy się głównie taksówkami. Wychodziliśmy razem na krótkie spacery po osiedlu. Krótkie, ale i tak za długie. Coraz częściej ogarniała mnie panika, gdy ziemia nieoczekiwanie oddalała się albo przybliżała. Nogi się plątały. Świat gdzieś odpływał. Te odczucia były tylko subiektywne. Nie potykałam się, nie przewracałam, nie mdlałam. Czułam się tak, jakbym krzyczała w szklanej kuli. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie rozumiał!
Odwołaliśmy wyjazd do Milówki.
Profesor B. był ze mnie niezadowolony. Rozczarowałam go. Dając mi kolejny miesiąc zwolnienia zasugerował, żebym poszła na urlop dla poratowania zdrowia, który przysługuje w oświacie. Chwyciłam się tego pomysłu. Nie mogłam sobie wyobrazić, że wracam do pracy. Nie byłam w stanie zejść sama do kiosku na dole. Profesor B. z niechęcią przepisał mi Xanaxs. Z niechęcią, bo uważał, że nie wyglądam na "przygnębioną". Uśmiechałam się do niego i kiwałam głową. Powiedział, że po tygodniu brania będę wesoła i szczęśliwa. Byłam zdumiona. To takie proste??!!!
Andrzej kupił Xanaxs. Przeczytałam ulotkę. Zrozumiałam, dlaczego lek przepisany był niechętnie. Odmówiłam łykania. Mój mąż się zdenerwował. Bardzo. Naprawdę nasze małżeństwo było wtedy dla niego istną drogą krzyżową!
Dzieci... Dzieci były przestraszone i zdezorientowane. Na pewno bały się o mnie. Patrzyły szeroko otwartymi oczami. Bezradne. Kasia zamykała się w swoim pokoju. Mateusz uciekał na zbiórki harcerskie. Było mi ich żal i cierpiałam jeszcze bardziej.
Kiedy leżałam któregoś wieczoru, złożona niezrozumiałą i niezdiagnozowaną chorobą, mój wrażliwy syn przyniósł mi na pocieszenie swojego ulubionego misia... Może ten miś uchronił mnie przed najgorszym...


5 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Nawet nie wiem, co napisać...
Ale wiem, że Ty wiesz, co czuję, czytając to.

mamuśka pisze...

Tylko się domyślam...

PAPROCH pisze...

Ee tam, wiesz bankowo.

Mateusz pisze...

nie pamiętam co to był za miś.. to chyba nie ten ze zdjęcia, co?

mamuśka pisze...

Może to był Howard?