poniedziałek, 16 sierpnia 2010

W Zakopanem, w Zakopanem...



Na szczytach Tatr... Kasprowy








No dobrze, niech już będzie to Zakopane! Mój mąż się zgodził. Zdobył adres. Pojechaliśmy przez Kraków. Dostaliśmy wielki pokój z trzema łóżkami i wielkim tarasem. W pokoju przywitał nas...wielki, rudy kot.. Pusio. Pusio przychodził rano przez balkon i głośno mruczał, domagając się pieszczot.
Tatry, to całkiem inne góry. Inne powietrze. Inne zapachy. Inne widoki.
W dolinach upalnie, na szczytach śnieg. Gdy słońce chowało się za chmury, robiło się chłodno. Na przemian ubierałam się i pociłam. Wychodziliśmy rano, wracaliśmy na kolację. Strasznie bolały mnie nogi!
Zapis z pamiętnika:" Nie nadaję się na chodzenie po Tatrach(!). Konkretnie, nie nadaję się na schodzenie". Schodzenie było, jak tortura. Bolały mnie stopy, kolana i łydki. I uda. Dopóki nie odkryłam, że najlepiej schodzić na ugiętych nogach.
Mimo to chodziliśmy dużo. Dolina Pięciu Stawów, Kasprowy, Gęsia Szyja, przełęcz pod Kopą Kondracką, Przysłop Miętusi, Strążyska, Chochołowska....
Oczywiście Krupówki! Na Krupówkach gęsto. Górale z owieczkami, z psem do fotografowania. Biały niedźwiedź. Facet puszczający bańki mydlane. Mimowie. Srebrny Człowiek. Żywe reklamy. Dorożki zaprzężone w wystrojone koniki. Stragany. Wielki, dmuchany zamek dla dzieci. Mini petardy rzucane obficie pod nogi przez niegrzecznych chłopców. Kolorowy, przelewający się leniwie, tłum.
Pogoda była niezła. Trochę padało, ale właściwie chodziliśmy codziennie. 13-go sierpnia obudziłam się w świetnej kondycji. Postanowiłam, że pójdziemy na Kopę Kondracką. Poszliśmy Doliną Małej Łąki. Lekko wiało. Strumyki ciurkały. Na liliowo kwitło jakieś zielsko. Z jakiegoś powodu coraz bardziej się ociągałam. A może by tak jednak zrezygnować? Może skręcić w bok do czarnego szlaku i dać sobie spokój?...
Zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Grupka starszych pań w adidasach rozważała głośno, czy nie wybrać by się na Czerwone Wierchy! Poczułam się , jak koń dźgnięty ostrogą. O, nie! Idę na Kondratową! Na dodatek po drodze minęła nas lekkim krokiem młodziutka zakonnica w ... sandałach!
Poszliśmy w górę. Miejscami było ostro stromo. Dookoła skały. Nagle, dosłownie, spadł grom z jasnego nieba! Grzmotnęło tak, że aż przykucnęłam. Nogi mi się trzęsły. Zaczęło padać. Niedaleko jakieś dziecko rozpłakało się. Zdezorientowani turyści rozglądali się bezradnie. Do Przełęczy było niedaleko. Nikt nie zawracał z drogi, nie szedł w dół, tak jak nakazują zasady zachowania się w górach podczas burzy. Niektórzy w ogóle się nie zatrzymali, szli w kierunku szczytu. Przytuliliśmy się do jakiejś skały, obok matki z dwójką dzieci. A potem dowiedziałam się, że do skały też nie wolno. Każdy błysk i grzmot paraliżował mnie, chociaż jak się je widzi i słyszy, to i tak już po wszystkim. Nie w nas strzeliło;)
Kiedy ucichło, poszliśmy na przełęcz. Pełno tam było ludzi, wyglądali na beztroskich, niektórzy szli w kierunku Kopy. Andrzej powiedział: - 40 minut. W oddali zagruchał grzmot. Zdecydowanie ruszyłam w dół. Po drodze mijaliśmy tłumy walące na Giewont. Z dziećmi, z psami, w sandałkach i w klapkach...
Co roku w tym rejonie kilka osób zostaje porażonych. Nawet śmiertelnie. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś się stosował w czasie burzy do obowiązujących zasad, np. kucał albo szukał jakiegoś izolatora, żeby na nim stanąć. Schodził drobnym krokiem w dół, pilnował, żeby nie iść w dużej grupie... Ludzie rozkładają parasole, biegną, stają pod drzewami albo w niszach skalnych, tłoczą w miejscach dających jakąś ochronę przed deszczem.
Na Kopę Kondracką do tej pory nie weszłam.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Może jeszcze wejdziesz?:-)

mamuśka pisze...

kto wie, kto wie...