piątek, 13 kwietnia 2012

100 lat temu.















Sto lat temu Titanic zbliżał się do katastrofy.

Punktualnie w południe 10 kwietnia 1912 długi i głęboki ryk syren Titanica dał znać, że nadszedł czas wypłynięcia. Był to znak dla holowników, by stanęły w dryf. Wydano rozkaz "Cała naprzód!", a gdy trzy potężne śruby zaczęły się obracać, Titanic z wolna ruszył.

Wypłynięcie statku nie przebiegało bez problemów – o mało nie doszło do zderzenia z mniejszym statkiem "New York", który oderwał się od lin cumujących, porwany ssącym kilwaterem nowej jednostki White Star Line. Przerwa, jaką spowodował ten incydent, trwała godzinę i została wykorzystana na błyskawiczną inspekcję statku. Część pasażerów potraktowała to wydarzenie jako niepokojące i wysiadła w porcie w Queenstown. Ta decyzja – jak się okazało – prawdopodobnie uratowała im życie. Innym wydarzeniem był żart jednego z palaczy – wychylił się on przez będący atrapą czwarty komin statku, cały umorusany pyłem. Wywołało to przerażenie u niektórych pasażerów, którzy również woleli wysiąść w porcie w Queenstown.

11 kwietnia 1912 Titanic wypłynął w kierunku Nowego Jorku – celu jego dziewiczego rejsu. O godzinie 13:30 wokół statku rozciągał się już tylko niczym nie zmącony widok oceanu.

Czwarty dzień rejsu był dniem niepogodnym, aczkolwiek ocean był spokojny. Pasażerowie po popołudniowym lunchu korzystali z wszelkich udogodnień, oferowanych przez luksusową jednostkę White Star Line. Niewiele osób decydowało się na spacer po pokładzie, nieprzyjemna pogoda była również przyczyną odwołania zaplanowanych wcześniej prób opuszczenia łodzi ratunkowej (archaiczna formuła testów polegała wówczas na wejściu kilku oficerów do szalup, a następnie opuszczeniu ich z takim obciążeniem).

Taaak...

A zatem Titanic zbliżał się do góry lodowej. Orkiestra grała, a pasażerowie bądź spacerowali po pokładzie otuleni salopami, futrami i pelisami, bądź tkwili na swoich kojach, stłoczeni na najniższym pokładzie i marzyli o wspaniałym, nowym życiu w Ziemi Obiecanej - Ameryce.

Sto lat temu był kwiecień. Wielkanoc już była , 7 -go kwietnia.
Henryk Sienkiewicz właśnie wydał w całości "W pustyni i w puszczy", a w Niemczech Waldemar Bonsels opublikował Die Biene Maja und ihre Abenteuer (tak, tak- Pszczółkę Maję!!!)
16-go w Europie można było podziwiać zaćmienie słońca.
W Korei urodził się Kim Ir Sen, a na Węgrzech Martha Eggerth.
A w Polsce, w małej wsi pod Sieradzem, urodził się mały Janek, pierwsze dziecko Marianny.
Oficjalnie urodził się 17-go, w środę. Jednak sam zawsze twierdził, że 13-go, w sobotę.
Niedziela, wiadomo, dzień święty - nikt przecież spraw urzędowych nie załatwia. W poniedziałek się zeszło, we wtorek targ... Może tak było, że dopiero 17-go zarejestrowali potomka...














W każdym razie, nasz Tato miałby teraz 100 lat.
Nie dożył do setki, ale żył długo i wielu go kochało.
Był dobry, silny i pracowity.
Lubił czytać Kraszewskiego i Bunscha.
Kochał mojego Brata i mnie.
Wnuki Go uwielbiały.
Miał cudowne poczucie humoru.
Miał duże, twarde dłonie, którymi czasem głaskał mnie po głowie.
Gotował najlepsze na świecie "prażoki".
Umiał naprawić kran i przybić nowe obcasy do butów.
Co tydzień kupował i czytał mi "Świerszczyk".
Na spacerach trzymali się z Mamą za ręce.
Bardzo za Nim tęsknię.

A ci z Titanica nie dopłynęli do Ameryki.


3 komentarze:

tataradka pisze...

Ciekawie to ujęłaś. Warto tak myśleć.

PAPROCH pisze...

Też czasem za nim tęsknię.
Czytał nam Ptasie Radio i huśtał na nodze :-)
Żałuję, że jego prażoków nie spróbowałam...

mamuśka pisze...

Warto Grzesiu widzieć szklankę nie całkiem pustą...