piątek, 4 września 2015

Polak - Węgier...




Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát


Jak łatwo się domyślić, to jest owo słynne powiedzenie po węgiersku...





Nie wiem, jak tam jest z tym braterstwem polsko - węgierskim.
Zbyt wielu polskich akcentów nie widziałam.
Ten się wyjątkowo rzucał w oczy. 
Wisiał nad stoiskiem mięsnym w gigantycznej hali targowej Vásárcsarnok (10 000 metrów kwadratowych!)
W hali można kupić mnóstwo i jeszcze więcej wszystkiego.
I oczywiście paprykę.
Dużo papryki.
BARDZO dużo papryki!
Do hali doszliśmy piękną ulicą Váci. Taką trochę  łódzką Piotrkowską. 
 
"Ulica Vaci Utca jest najbardziej znanym „deptakiem” stolicy Węgier. Znajdują się tutaj drogie markowe sklepy, butiki z pamiątkami, jak również urokliwe restauracje i kawiarnie" 

Zgadza się wszystko. 
Marks&Spencer, H&M, C&A, Reserved, Hugo Boss, Zara, Douglas...
Poza tym Burger King i McDonald's.
Zjedliśmy miłe śniadanie w towarzystwie orzeźwiającego przeciągu.
Syn zrobił dużo ładnych zdjęć Wybrance.
Mnie też ze dwa zrobił. 
Może trzy. Albo cztery.
Wszyscy po kolei zwiedziliśmy kibel czyli mosdóhelyiség (zanim bym wymówiła, już siku w majtkach pewne)

A potem już na lotnisko pojechaliśmy.
Jedenaście przystanków metrem. I jeszcze autobusem.
Tym razem siedziałam przy przejściu. Obserwowałam stewardessy.
Pasjami oglądane z Wnukiem  Katastrofy w Przestworzach nauczyły mnie, że gdy nic się złego nie dzieje, stewardessy spokojnie zajmują się swoimi obowiązkami.
Za bardzo spokojne nie były, bo musiały w ciągu godziny lotu przeprowadzić instruktaż o uciekaniu z samolotu w razie ewakuacji, zakładaniu masek tlenowych na wypadek spadku ciśnienia w kabinie i kamizelek ratunkowych na wypadek wodowania. Następnie rozwoziły batoniki Snickers, Pepsi Light, mineral water oraz perfumy Hugo Boss i Paco Rabanne, po niezwykle atrakcyjnych, jak zapewniał miły głos głównego stewarda, cenach.
Po wózeczkach handlowych wjechały wózki sanitarne, i już naprawdę pośpiesznie Dzielne Kobiety Wizz Air'a pytały o posiadane do wyrzucenia śmieci.
Jeszcze musiały sprawdzić, czy pasy mamy pozapinane, czy stoliczki są złożone, czy górne półki zamknięte. Pełne ręce roboty!
Cały czas się uśmiechały (znaczy, dobrze jest!)
Przy lądowaniu znowu bolało mnie ucho.
Obserwując kątem oka przechylający się za okienkiem horyzont, pomyślałam, pokonując kołowatość tych myśli: " już nigdy więcej".
Potem biegliśmy przez halę Okęcia, żeby zdążyć na dwa różne pociągi, jeden do Poznania, drugi do Łodzi.
Syn zerknął na moją zniesmaczoną minę i obiecał:
- Nie martw się mamusia, za rok zabierzemy cię na fajniejszą wycieczkę.
I otóż, zanim się zatanowiłam nad tym, co mówię, zakrzyknęłam z oburzeniem:
- Dlaczego dopiero za rok?



3 komentarze:

PAPROCH pisze...

No ja nie wiem, jak jest niedobrze, to też się powinny uśmiechać, aby paniki nie siać :-p
NIENAWIDZĘ latać :-p

mamuśka pisze...

E, czujnym okiem psychologa na pewno bym zauważyła różnicę:)

PAPROCH pisze...

No chyba że tak ;-)