wtorek, 3 stycznia 2017

Święta, święta i po...

Tradycyjne ptactwo Bożonarodzeniowe 

W niedzielę, jak należy, pojechaliśmy na spacer  po Las Ramblas, gdzie stały jeszcze resztki kiermaszu.
Przechodnie snuli się z wolna, słońce grzało i roztaczały słodkie zapachy wszechobecne budki Xurreria.
Zakupiliśmy więc sobie w nich churrosy, bo co to za spacer bez churrosów.
Poszliśmy też na kawę, bo nie ma Barcelony bez kawy.
(Bywa za to bez herbaty).
Obejrzeliśmy wystawę cudnych szopek.
Wąskimi uliczkami dzielnicy Bari Gottic przeszliśmy się w stronę Portal de l'Àngel, co przetłumaczyłam sobie, jako drogę pod patronatem Aniołów, a co jest następnym po Ramblach deptakiem oraz zagłębiem turystycznym i handlowym.
Na  Placa de Catalunya fruwały obficie gołębie, turyści robili zdjęcia, kwitły róże  a fontanny wariowały.
O godzinie siedemnastej było ciągle widno i słonecznie.
Wróciliśmy do domu i zjedliśmy pyszny obiad.
Obejrzeliśmy film z Barceloną w tle.
A potem Syn zajrzał na internetową  stronę "kupię-sprzedam", takie hiszpańskie OLX .
I znalazł stelaż pod materac.
Prawie nowy.
Materaca wprawdzie nie ma jeszcze, ale przecież kiedyś, niedługo, na pewno już wkrótce, zadzwonimy, umówimy, zaczekamy...
Materac do odebrania  jutro przed południem.
- Damy radę -  powiedział Syn. 
To teraz jego ulubione powiedzenie.

Tak oto zaplanował nam się poniedziałek, czyli dzień tragarza.

Zaczęliśmy od udania się metrem  na stację Fabra i Puig, a nikt nie wiedział, kim był ów patron stacyjny. 
I otóż już wiem, że Ferran Fabra i Puig był zacnym obywatelem Barcelony, inżynierem jak również markizem, oraz politykiem partii liberalnej i przez krótki czas burmistrzem miasta. A działo się to w pierwszej połowie XX wieku. 
Wbrew pozorom Fabra i Puig to nie dwie osoby, lecz podwójne nazwisko, wzięte od ojca i matki. Logiczne.

Z miejsca zakupu do miejsca dowozu (donosu) mieliśmy ok. półtora kilometra - daliśmy radę!!!


Morze Śródziemne powitało utrudzonych błogim szumem fal.
Ludzie polegiwali na piasku, zdejmowali obuwie, wystawiali twarze i dekolty do słońca.
Kąpał się tylko pies, ale wyglądał na bardzo zadowolonego.  
Zbierałam kamyki i muszelki, Syn puszczał kaczki a miła M. trzaskała zdjęcia. 
Następnie wybraliśmy się na tapas, bo to kolejna rzecz, bez której nie istnieje Hiszpania.
Kelner w zacnym barze przywitał nas z szerokim uśmiechem, mówiąc  "dziękuję", chcąc się popisać zapewne dobrymi chęciami i znajomością polskiego:).
Było pysznie i klimatycznie.
A potem jeszcze Park de Ciutadella, w którym królowały bańki mydlane i dzieci na hulajnogach, a jeden pan pokazywał sztuczki.
I już, już miał się skończyć ten dzień, gdy nagle...
Odezwała się uprzejmie pani od wynajmu  z zawiadomieniem, że oto pojutrze rano zjawi się po klucze od mieszkania, jako że w czwartek wprowadzają się następni lokatorzy.  
Syn, jak zwykle niezawodny na okoliczności kryzysowe, wytargował termin ostateczny na środę wieczorem.
Oczywiście, "damy radę"!
I tak oto, poniedziałek, który dźwiganiem się zaczął, na dźwiganiu skończył. 
Po nim miał nastąpić wtorek, czyli...
 

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

No bo jak nie my/Wy/oni to kto? :-)

mamuśka pisze...

Jacyś Obcy:):):)