piątek, 31 października 2008

Krysia

"Na pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej ofiaruje Krysia cioci"
Rok? 1954?

Krysia urodziła się w Niemczech. Była wojna. Kiedy się skończyła, Krysia wróciła z rodzicami do Polski i zamieszkali w Aleksandrowie.
Krysia, sporo starsza od pozostałych dzieci w rodzinie, najczęściej znikała, gdy przyjeżdżaliśmy do nich w odwiedziny. 

Miała chyba spore grono znajomych. 
Takiej, jak na zdjęciu z Jurka komunii już jej właściwie nie pamiętam. Miała wtedy długi , jasny warkocz. Miękkie loki wokół twarzy. Melancholijne spojrzenie.
Krysia skończyła jakąś szkołę handlową. Przez krótki czas pracowała w Łodzi, w sklepie przy Limanowskiego. Później chyba zrobiła maturę. Nie wiem, czy próbowała studiować. 

Myślę, że na zawsze pozostało to jej niezrealizowanym marzeniem. Może nawet kompleksem.
Pracowała w Aleksandrowie, w przyzakładowym Domu Kultury jako K.O. 

To był jej żywioł. 
Organizowała, przewodziła, wymyślała. 
Jeździła na rajdy, wycieczki. 
Ciągle była sama, w każdym razie oficjalnie. 
Inteligentna, zaradna, gustownie ubrana... Jednak zawsze trochę złośliwa, uszczypliwa.
W późnych latach 70-tych dostała własne mieszkanie , na nowym osiedlu w Aleksandrowie. Włożyła w nie dużo serca i pieniędzy. Było jej dumą.
W 1989 roku, w czerwcu, nieoczekiwanie wyszła za mąż. 

Kazio, starszy od niej, był wdowcem z dwójką dorastających dzieci. Zamieszkał u niej. Dzieci zostały w Łodzi.
Krótko potem Krysia straciła pracę. W poradni na Lnianej, gdzie pracowałam, brakowało sekretarki... Powiedziałam jej o tym. Została zatrudniona i nasze drogi splotły się dziwnie. 

Ja, rok później zostałam wicedyrektorem. Byłam jej zwierzchnikiem. Teoretycznie. Krysia mnie strofowała, pouczała i krytykowała. Gorzej niż Mama!
Czasami zaskakiwała mnie pozytywnie. 

Jak wtedy, gdy dała mi (bez okazji!) podgrzewacz do dzbanka z herbatą. Albo, gdy razem z Kazikiem przywieźli nam z działki warzywa i owoce. Albo, gdy telefonowała, żeby dowiedzieć się, jak się czuję ... 
Gdy miałam w pracy atak zapalenia pęcherza, poszła ze mną do okolicznej przychodni i załatwiła wizytę u lekarza. Potem odprowadziła mnie do tramwaju...
Często zwykła mawiać o nas z przekąsem: "co to za rodzina"! 

Zawsze miała nam za złe, że nie odwiedzamy jej w Aleksandrowie. Może czekała też na zaproszenie do nas...
Kiedy spotkałyśmy się, po długim niewidzeniu, na pogrzebie mojej Mamy, pierwsze słowa, które od niej usłyszałam brzmiały: "wiesz, że idę na emeryturę?"
No, i poszła. 

Kiedy wróciłam do pracy po rocznym urlopie, Krysi już nie było w sekretariacie.
Kupili z Kaziem działkę w Rąbieniu i zbudowali dom.
W grudniu 2005 roku nieoczekiwanie spotkałam Krysię w Łodzi, w Rossmanie. Narzekała na swoją mamę, że nie można się z nią dogadać. Kilka dni później Kasia odebrała od Krysi telefon, że ciotka Hanka umarła i będzie pogrzeb. 

Nie pamiętam, z jakiego powodu nie pojechałam. 
Myślę, że Krysia się obraziła. Gdy spotkałyśmy się na pogrzebie Reni, nie odezwała się do mnie ani słowem. 
Nie odezwała się też na ślubie Kasi, chociaż...przyjechała! Mam wyrzuty sumienia wobec Krysi...

środa, 22 października 2008

Renia


Renia, czyli córka Celiny i Kazika. Rocznik 1950.
Renia była kiedyś chuda. Na zdjęciu od komunii ma nogi jak patyki. Chuda i nieśmiała.
Uczyła się tak sobie. 

Liceum skończyła z jakimiś oporami. Wtedy też zaczęła tyć. 
Robiła się grubsza i grubsza. Miała ładną, miłą twarz i niekształtne ciało. 
Jak na ironię jej pasją i miłością były tańce figurowe na lodzie. 
Oglądała zawody, chodziła na rewie, znała nazwiska tancerzy, kolekcjonowała zdjęcia. Wyobrażam sobie, że musiała bardzo cierpieć patrząc najpierw na zgrabne, lekkie tancerki, a potem na siebie w lustrze. Nigdy nie słyszałam, żeby miała jakiegoś chłopaka, kolegę czy mężczyznę.
Po liceum poszła do pracy. Była urzędniczką w banku. 

Wyjeżdżała regularnie na wczasy. Chodziła do kina, do teatru. 
Zawsze z koleżankami, ze znajomymi. Nigdy z facetem... 
Rzadko bywała na imprezach rodzinnych, unikała spotkań. 
Może nie wiedziała, jak rozmawiać z nami. Stosunkowo najlepszy kontakt miała zawsze z Krysią, naszą cioteczną siostrą.
Nigdy się nie usamodzielniła. 

W połowie lat 70-tych przeprowadziła się z rodzicami do nowego mieszkania w blokach na Radogoszczu. Miała tam swój pokój. Swój telewizor.
Byłam u ciotki kilka razy. 

Renia prawie zawsze siedziała u siebie w pokoju. Tak było również wtedy, gdy pojechaliśmy zaprosić ich na nasz ślub. 
Renia na ślub nie przyszła. Nie miałam jej tego za złe.
Właściwie, to ją lubiłam. 

Trochę jej współczułam. 
Zawsze pamiętałam o tym, że kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, Renia oddała mi swoją malutką laleczkę razem z zestawem uszytych przez nią, miniaturowych ubranek, łóżeczkiem z pudełka i pościelką...
Ta laleczka na długo stała się moją ulubioną. Była wielkości środkowego palca. Mogłam ją zawsze mieć przy sobie.
Kiedy Renia skończyła 40-stkę, zaczęła chorować. Wszystko to wiedziałam od Mamy. Sprzedawała mi takie rewelacje, że Renia nie chce iść do ginekologa, bo się wstydzi... Miała jakieś kłopoty z piersiami. 

Potem okazało się, że ma cukrzycę. 
Celina walczyła z nią o niejedzenie słodyczy. Po jakimś czasie Renia schudła. A jeszcze później dowiedziałam się, że ma problemy z jelitami.
"To chyba rak" - powiedziała mi Celina, bez większych zresztą emocji. Zrobiono operację. Było kilka lat spokoju. Chyba nawet wróciła na krótko do pracy. Niestety nastąpiła wznowa. 

Renia cierpiała długo. Umierała w domu. Powoli. Zmarła mając 56 lat.
Ciotka z wujkiem już kilka lat temu przygotowali dla rodziny grobowiec. Na cztery osoby. Czarny marmur za czarnym, metalowym ogrodzeniem. Renia wiedziała z góry, gdzie będzie jej grób...
Na pogrzebie jej rodzice nie płakali. Byli zadowoleni, że sprawili taki porządny, solidny grobowiec...

sobota, 18 października 2008

Cioteczni i wujeczni bracia i siostry

Janeczka i Włodek

Prawie ich nie znam. Ledwo znam imiona. Niektórych widziałam raz w życiu. Najczęściej na czyichś pogrzebach.
Alina, córka Bronka. Rocznik 1935. Wyszła za mąż za Mietka S., urodziła dwie córki, Krysię i Grażynkę. Jedna z nich skończyła medycynę. Która? Żadnej z nich nie widziałam. Obie wyszły za mąż i mają dzieci. Gdzieś sobie żyją, gdzie? I pomyśleć, że mieliśmy wspólnego dziadka!
Janeczka, córka Wincentego. Najpiękniejsza panna młoda. Ciemnowłosa, niebieskooka. Też ma dwie córki. Ostatnio spotkałam ją, jej męża i jej córkę na pogrzebie Reni. Janeczka nadal jest ładną kobietą, pięknie się uśmiecha.
Michał, syn Wincentego ożenił się też z Janeczką. Wiem o nim tylko tyle, że ma dwóch synów i mieszka nadal w Ozorkowie. No, i że nazywa się Łukasik, jak dziadek...
Tragiczna historia wiąże się z moim bratem ciotecznym, Heńkiem, synem ciotki Józi. 

Heniek, urodzony w 1930 roku, przeżył wojnę w Łodzi. Był ładnym dzieckiem, przystojnym chłopcem. W 1948 roku wydarzyła się na Mazurach tragedia. Harcerki, będące na obozie letnim, utonęły razem ze swoimi opiekunkami. W Łodzi odbył się uroczysty pogrzeb kilkunastu z nich. Pochowano je we wspólnej mogile na Cmentarzu przy Ogrodowej. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi. Heniek był wśród nich. Nie wiem, czy wiodła go ciekawość, czy znał którąś z dziewczyn. Wracał do domu i chciał wskoczyć do przepełnionego tramwaju. W drzwiach wisiały słynne "winogrona", tłumy ludzi jadących na stopniach, uwieszonych tylko jedną ręką jakiegoś uchwytu. Drzwi nie były zamykane automatycznie. 
Heńkowi się nie udało. Wpadł pod koła i tramwaj obciął mu nogi. Nie wiem, czy zmarł od razu. 
Miał 18 lat. Józia 46. Pochowała go na cmentarzu na Mani. Teraz leżą tam razem. Dołączyła do swojego syna po 41 latach.
Na zdjęciach z pogrzebu Heńka wszyscy oni tacy młodzi. Janek z Sabiną, Antosia, Hanka... Dzieci - Bożenka, Krysia, Alinka... Idą za karawanem. Jakiś przypadkowy chłopiec w krótkich spodenkach gapi się na kondukt. To było lato. Ciepły  czas...
Stasiek, syn Antosi z "nieprawego" łoża. Jeżeli żyje, ma 77 lat. Tuż po wojnie, jako bardzo młody chłopak wyjechał na Śląsk. Został górnikiem. Urodziło mu się troje dzieci, córka i dwóch synów. Jolę, mniej więcej moją rówieśnicę, poznałam.
Byłyśmy nastolatkami. Przyjechała do swojej babci w odwiedziny na ferie zimowe. Potem było jeszcze kilka listów. Przysłała mi zdjęcie z dedykacją. Nic więcej już o niej nie wiem.
Zosia, a właściwie Bożenka, to młodsza, przyrodnia siostra Staśka. O ile pamiętam, też urodziła się jako dziecko pozamałżeńskie. Dopiero po jakimś czasie wujek ożenił się z ciotką Antosią. 

Zosia wyszła za mąż za Zygmunta W., chudego faceta z dużymi uszami. Urodziła im się dwójka dzieci, Tereska i Janusz. 
W domu u Zosi i Zygmunta byłam chyba tylko raz, na komunii Tereski. Ostatnio widziałam Bożenkę na mamy pogrzebie. Wyglądała lepiej niż na swoim ślubie!
Felek, brat Zosi, jest równolatkiem mojego brata. 

Był wesołym chłopakiem z czupryną ciemnych loków nad czołem. 
Ożenił się mniej więcej w tym samym czasie, co Jurek. Basia, jego żona, była atrakcyjną, zgrabną brunetką. Ich wesele było jednym z nielicznych, na których się bawiłam. Pamiętam olbrzymią salę zastawioną stołami. Jedno gorące danie po drugim. Flaki, rosół, bigos... Potem torty! 
Tańczyłam głównie z moim kuzynem Zygmuntem. Faceci byli coraz bardziej pijani. Znikali, żeby się przespać. Zniknął też pan młody.
Basia dość szybko przytyła, przestała być zgrabna... Urodziła dwóch chłopców. Jeden z nich zachorował na postępujący zanik mięśni i zmarł kilka lat temu. Nie mam pojęcia , który...:(((
Stasiek, to syn kolejnej siostry mamy, Marysi. Stracił matkę, gdy miał 3 lata. Był rok 1938. W 1939 wybuchła wojna. Kto wychowywał Stasia? Ojciec? Dziadek? Nie wiem. Wiem, że jako nastolatek, już po wojnie, trafił do Łodzi. Przez jakiś czas mieszkał razem z Sabiną, Jankiem i małym Jureczkiem w ciasnym pokoiku na Wojska Polskiego. Później Stasiek poszedł do wojska. Poznał Alicję, uroczą blondynkę. Wzięli ślub. Zamieszkali na Kilińskiego przy Jaracza, w wysokiej, ponurej kamienicy, razem z matką Alicji.
Stanowili piękną parę. Oboje blondyni, pogodni, zakochani. Do szczęścia brakowało im dziecka. Po kilku latach zdecydowali się na adopcję. Teraz pewnie zabiegaliby o swoje, nie byli jeszcze wcale starzy, mieli po 27 lat! 

W Domu Małego Dziecka znaleźli Magdę. 
Magda została porzucona jako noworodek przy torach kolejowych. Znalazł ją przechodzący konduktor, czy maszynista. Magda wniosła szczęście do ich domu. Jedyny problem był taki, że Magda była w ogóle niepodobna do rodziców. Miała urodę brunetki.
Kilka miesięcy później okazało się, że Ala jest w ciąży! Oboje szaleli z radości, pokochali Magdę jeszcze bardziej, upatrywali w niej anioła, który przyniósł im szczęście. Urodził się Irek, słodki blondynek.
Szczęście trwało kilkanaście lat. Alicja pracowała w centrali telefonicznej Uniwersytetu, Stasiek był majstrem w jakiejś fabryce włókienniczej. Nagle... No właśnie, nie wiem, czy nagle, ale zaczęło się sypać. Magda dowiedziała się od kogoś , że nie jest prawdziwym dzieckiem swoich rodziców. Uciekła z domu. Szukała matki. Sprawiała kłopoty. Później Stasiek oświadczył, że...się zakochał. Jego wybranką była koleżanka z pracy. Wyprowadził się. Dzieci się na niego obraziły. Magda stanęła po stronie Alicji. Rozwiedli się. Stasiek zniknął z ich życia.
Po kilku latach Magda wyszła za mąż, urodziła córkę. Irek się ożenił. Alicja wyjechała do Szwecji i wyszła za mąż, za Szweda. Później wróciła, nie wiem, czy sama.
Kiedyś zobaczyłam je w tramwaju. Alicję z Magdą i wnuczką. Wnuczka podobna do matki, czarnowłosa i czarnooka. Alicja nadal z blond włosami, mało się zmieniła. Nie poznały mnie.

sobota, 11 października 2008

Ciotka Andzia

Andzia, lat 19, 1942rok

Na imię miała Anna, ale od zawsze nazywaliśmy ją Andzią. Czasami Mama mówiła o niej Hanka.
Andzia była najmłodszą z sióstr. Piegowata i ruda, i zawsze uśmiechnięta.
Wywieziona do Niemiec w czasie wojny, pracowała w gospodarstwie wiejskim, u bauera. Tam poznała Izydora. Pochodził z Wielkopolski, spod Poznania. 

Nie wiem, czy najpierw się pobrali, czy najpierw mieli dziecko. Krysia urodziła się w Niemczech pod koniec wojny.
Wrócili do Polski. 

W Łodzi trudno było o mieszkanie. Zamieszkali w Aleksandrowie. 
Izydor, na którego nie wiadomo dlaczego wołano Zygmunt, był złotą rączką. Robił meble, kapcie, naprawiał wszystko, co się zepsuło. Po wielkopolsku pracowity i oszczędny. 
Anna, czyli Andzia, pracowała w fabryce pończoch i skarpetek. Mieszkali w małej, piętrowej kamieniczce przy cichej ulicy Bielańskiej.
Do Aleksandrowa była cała wyprawa. Najpierw trzeba było dojechać do Żabieńca. Tam była krańcówka tramwajów miejskich. Koniec miasta. 

Potem przechodziliśmy przez tory kolejowe. Dołem, jeśli był otwarty szlaban, albo górą, przez wiadukt. 
Po drugiej stronie miał krańcówkę tramwaj podmiejski 44. 
Często biegliśmy, żeby nie odjechał sprzed nosa. Na następny trzeba było czekać kilkadziesiąt minut. 
Z Żabieńca do Aleksandrowa jechało się kolejne pół godziny. Przez Kochanówkę, Romanów, Szatonię... Za oknami zielone pola, zboża, sady owocowe. Krowy na łąkach.
W domu u Świątków były różne fascynujące miejsca. 

Najpierw weranda. Oszklona z dwóch stron sień, w której można było siedzieć i słuchać deszczu bębniącego o daszek.
Duża kuchnia z kaflowym piecem. 

Wielki pokój podzielony grubą kotarą na sypialnię i stołowy. W oknach drewniane okiennice. Kiedy się je zamknęło, w pokoju robiło się tak ciemno, że nie widziałam dłoni tuż przed twarzą.
Po kilkunastu latach Izydor przerobił mieszkanie. 

Kuchnia zamieniła się w przedpokój i mały pokój dla dzieci. Sypialnia zamieniła się w kuchnię z bieżącą wodą. Ciągnięto ją przy pomocy specjalnej pompy ze studni na podwórzu. 
Z werandy wchodziło się do kibelka wygospodarowanego z dawnego składziku. Nie trzeba już było biegać do drewnianej wygódki za domem. Okiennice zostały. 
Zniknęła za to piękna lalka w falbaniastej, zielonej sukience, sadzana dla ozdoby na pościelonym, wielkim małżeńskim łożu. Łoże zastąpiła wersalka.
Nie zmieniło się podwórko. 

Nie zmieniła się drewutnia ze stosami desek, narzędziami, zapachem świeżo heblowanego drewna i klejów, ze złocistymi wstążkami wiórów. To było najlepsze miejsce do zabawy!
Nie zmienił się ogródek warzywny, w którym ciotka Andzia hodowała marchew, pietruszkę, porzeczki, truskawki, pomidory i róże. W czerwcu, na Taty imieniny, przywoziła bukiety peoni i wiadra truskawek. W październiku, dla Mamy, kolorowe astry.
Kawałek dalej, za Bielańską, zaczynała się droga do lasu. 

Chodziliśmy tam na spacery. 
Pod koniec lat 60-tych, na polu nieopodal, zbudowano dekoracje do serialu o Czterech Pancernych. Dwa czy trzy fronty domów i Bramę Brandenburską. Od tej pory chodziło się do "Berlina".
Dość szybko Łódź się rozrastała. Powstało osiedle Teofilów. Żabieniec przestał być "krańcówką". Tramwaj 44 zaczął kursować z Północnej do rynku w Aleksandrowie. To już był luksus. Umawialiśmy się z Celiną i Kazikiem w zajezdni na Północnej albo szliśmy do przystanku na rogu Zachodniej i Lutomierskiej.
Uwielbiałam jeździć do Aleksandrowa. 
Czasami zostawałam na noc. 
Uwielbiałam inność tego świata - kolory, zapachy. Grube grudy kruszonki z białym lukrem na drożdżowym placku. Migdałowy aromat makowca. Mokre drewno, ziemię po deszczu...
Hanka, czyli Andzia, chorowała na zapalenie żył w nogach. Poszła szybko na rentę. Kupiła maszynę dziewiarską i zaczęła robić w domu swetry. Zarabiała.
Andzia zawsze była zadbana. 

Ubrana dużo gustowniej niż Celina. Dobrze ostrzyżona, z delikatnym makijażem. 
Trochę to zgrzytało, gdy zaczynała mówić z błędami gramatycznymi, ale kiedy byłam dzieckiem, to mnie nie raziło. Zawsze była serdeczna.
W 1948 roku urodziła Wandę a sześć lat później Zygmunta, na którego mówiła Zygmoncik.
Izydor cały czas dużo pracował. 

Pomagał Jurkowi w urządzaniu się w mieszkaniu na Grabieńcu. Był jego ojcem chrzestnym, uważał to za punkt honoru, żeby pomóc. 
Zrobił meble do nowego mieszkania Krysi. 
Szybko się męczył, sapał. Był gruby i lubił sobie wypić. 
Mówił śmiesznie "Miemcy" i "miedźwiedź". 
Zmarł nagle w 1979 roku na zawał. Andzia została sama z Zygmuntem. Dziewczyny już były "na swoim".
Po śmierci Izydora już nie jeździłam do Aleksandrowa. 

Ciotkę Andzię spotykałam u Mamy na imieninach.
Domek na Bielańskiej zburzyli jeszcze przed śmiercią Izydora. 

Zburzyli całą ulicę. Cały mój świat wspomnień. 
Andzia i Izydor dostali nowe mieszkanie w blokach...na Bielańskiej. Nigdy tam nie byłam.
Ciotka powoli dziwaczała. Mieszkała z Zygmuntem w domku na działce. Na Bielańską wracali zimą. Coraz trudniej się było z nią dogadać. Myliła fakty. Bez sensu odpowiadała na pytania. Zygmunt napisał mi w mailu, że cierpi na Alzheimera. Jesienią 2005 roku przewróciła się i złamała biodro. Umarła krótko przed Bożym Narodzeniem.
Ostatni raz jechałam do Aleksandrowa kilkanaście lat temu, na ślub Krysi. Nie poznawałam trasy. Zniknęły pola i krowy. Na miejscu sadów powyrastały nowe bloki, takie same jak wszędzie. Dzisiaj nie ma już nawet tramwaju numer 44. Do Aleksandrowa jeździ się autobusem z Placu Wolności.

wtorek, 7 października 2008

Ciotka Celina

Celina, Celina, Celina...

Ciotkę Celinę wyobrażam sobie jako chudą, kościstą chłopczycę. 
Była chyba najładniejsza z sióstr. Pewnie też miała tego świadomość, bo w albumie mam kolekcję jej zdjęć z okresu wojny. 
Celina sama, Celina z koleżanką, Celina w kapeluszu, Celina z kwiatem ... Zdjęcia z atelier fotograficznego. Rozdawała je chłopakom? 
W czasie wojny miała dwadzieścia kilka lat. Była pełna energii. Mieszkała w Łodzi. Pracowała w jakimś sklepie? Na pewno "załatwiała" dla sióstr dodatkowe kartki żywnościowe. Była zaradna.
Wtedy, nie do końca wiem, w jakich okolicznościach, poznała Kazika Dobronia, młodszego brata Janka. 

Może się zakochała? Może jej coś obiecywał? 
Wywieziony do Niemiec na roboty już nie wrócił do Polski. 
60 lat później ciotka Celina mówiła mi o tym z goryczą i żalem. I ze złością. Nie wybaczyła mu. Nie zapomniała.
W 1945 roku to ona znalazła mieszkanie dla siebie i Sabiny. 

Zdewastowany pokój bez podłogi, na trzecim piętrze, w kamienicy na Bałutach. Kiedyś mieszkali tam Żydzi. Podłogi zerwali, żeby mieć czym palić w piecu. Kilkaset metrów dalej przebiegała granica żydowskiego getta.
W mieszkaniu nie było poza tym wody ani ubikacji. 

Studnia w podwórku nie działała . Trzeba było wędrować z wiadrami do kamienicy naprzeciwko. 
Ciotka pracowała w szwalni. Skądś wytrzasnęła maszynę do szycia i dorabiała w domu.Wprowadziła do szwalni Sabinę. Życie zaczynało się układać.
Nie wiem kiedy i jak Celina poznała drugiego Kazika, Kumpickiego

Kazik pochodził ze wschodu. Znalazł się w centralnej Polsce razem z bratem. Celina miała już chyba dość mieszkania z siostrą, jej mężem i małym siostrzeńcem , który płakał po nocach i nie dawał się wyspać. 
Wyszła za mąż za Kazika. 
Zamieszkali w ciemnym, ponurym mieszkaniu, na parterze oficyny przy ulicy Nowomiejskiej. Mieszkanie składało się z dwóch pomieszczeń. Pokoju, z oknem na ciemne podwórko i kuchni bez okna.
Pamiętam to długie podwórko, którym wędrowało się od bramy. Potem rozszerzało się w mały placyk, w kącie którego było wejście do ciemnego korytarza. Obok schodów na piętro skręcało się w lewo do ciotki. Drzwi dalej była ubikacja.
W kuchni ciotka Celina szyła. Miała coraz więcej klientek. 

Zachorowała na anemię . W pracy mdlała. Nie wiem, czy z tego powodu, ale poszła potem na rentę. 
W 1950 roku, jesienią, urodziła dziewczynkę, której dali na imię Regina. Królowa. Hmm....
Odkąd pamiętam, kuchnia u ciotki zawsze była pełna tkanin, nici, pociętych strzępków, guzików, papierowych form, szpilek, naparstków, mydła krawieckiego... 

Na szyi Celiny zawsze wisiał centymetr. 
Była chuda i złośliwa. 
Wszystkie sukienki szyła mi na wyrost - zawsze były za długie. 
Szyła mi sporo, nie wiem, czy gratis, czy tylko taniej. 
Szyła mi sukienkę do komunii. Poszła też ze mną po buty, do hali targowej na Północnej. Buty były przecenione. Bardzo mi się nie podobały. Były "babcine", z białego zamszu, z ażurkiem i szerokim, szytym rantem podeszwy. Może dzisiaj uchodziłyby za ładne:) Wtedy dziewczynki nosiły zupełnie inne buty. 
Mamie chyba też się nie podobały, bo kupiła mi inne! Z paseczkiem, plastikowe! Nie wiem, czy ciotka to zauważyła.
Nie pamiętam, czy dostawałam od niej jakieś prezenty. Była moją matką chrzestną, ale nie miałam z nią dobrego kontaktu. Wyznawała zasadę, że dzieci nie mają głosu.
Kiedy okazało się, że mamy przeprowadzić się na Retkinię, Celina była jedną z tych, które krytykowały pomysł. Myślę, że mocno stał za tym wujek Kazik. Zawsze był agresywnym malkontentem. 

Duży, grubokościsty, prostacki, mimo że niewątpliwie przystojny. 
Nie wiem, dlaczego ożenił się z Celiną. Był od niej młodszy o 6 lat. 
Może szukał stabilizacji w tych trudnych, powojennych czasach. 
Uwielbiał motocykle, grzyby i bimber. 
W czasie świątecznych, rodzinnych spotkań mówił najgłośniej i zawsze upierał się przy swoich racjach. 
Celina przy Kaziku dziwnie cichła, malała. Co najwyżej wtórowała mu i przytakiwała. 
Kazik przez jakiś czas pracował w CeTeBe. Centrali tekstylno-bawełnianej. Albo tekstyliów bawełnianych...Wszystko jedno. 
Przynosił próbki materiałów. Małe prostokąty, posklejane na brzegu- jeden wzór w kilkunastu kolorach. 
Kwiatki, paski, kratki. Różne faktury. 
Dostawałam je dla lalek. To było fajne, ekscytujące. 
Szyłam pościel, spódniczki na gumkę bluzki... 
Kawałek nowego, kolorowego materiału pociągał mnie tak, jak czysta kartka papieru, prowokował. Może z tamtych szmatek wyrosła moja umiejętność szycia?
Kazik zaczął chorować na astmę. Poszedł na rentę. 

Nie wiem, jak oni to robili, ale mieli zawsze dosyć pieniędzy. 
Których zresztą nie wydawali "na próżno". Kupowali różne dobra. Pościel, artykuły AGD, dwie lodówki... 
We wczesnych latach 70-tych wyprowadzili się do bloków. 
Mieszkanie mieli większe od naszego, trzypokojowe. Na czwartym pietrze, "żeby nikt nad głową nie chodził". 
To piętro z czasem zemściło się na nich. Wujek coraz gorzej chodził, używał laski. Na Celinie spoczęły wszystkie obowiązki. Przez lata jeździła dwa razy w tygodniu na Bałucki Rynek (bezpłatnie, bo jest po 70-dziesiątce). Woziła zakupy - na rynku najtaniej. 
Czasami, jak mi się kiedyś zwierzyła, jeździła dwa razy dziennie, bo jednorazowo już nie mogła tyle udźwignąć... 
Ma 88 lat. Wciąż jest sprawna. Umysłowo i fizycznie. Szybko chodzi. Szybko mówi. Panuje nad sytuacją. Żyje.
Kazik zmarł w zeszłym roku. Celina została sama...