wtorek, 26 maja 2009

Andrzej


Może spotkaliśmy się już 10-tego maja... Pewnie tak. W tłumie gości czekających na złożenie życzeń w USC. Mogę sobie nawet trochę wmówić, że stałam za nim . Może zerkałam na tego brodacza... Ślub brali Wiesia i Grześ. To była sobota. Na niedzielę byłam zaproszona na tzw. wesele dla młodych. Kasia, nasza koleżanka z roku, a moja z osiedla, z którą byłam na ślubie, na wesele zaproszona nie była. Oznaczało to, że muszę jechać sama, znowu kawał drogi, do Pabianic. Nie wiedziałam, kto tam będzie. Nie wiedziałam, jak wrócę do domu. Po "imprezie" u Bogusi, na której byliśmy tylko w szóstkę, nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Ubrałam się w sukienkę z zielonego lureksu, którą przerobiłam sobie z sukienki z wesela Anki. Ta wcześniejsza była luźna, z bardzo szerokimi rękawami, trochę stylizowana na tunikę grecką. Czułam się w niej okropnie, bo wyróżniała mnie z bistorowo-koronkowego tłumu. Uszyłam dopasowaną górę i odszywany, łagodnie falujący dół. Na głowie miałam dość świeżą, pierwszą w życiu, trwałą ondulację. Pamiętam, że malowałam się przed moim okrągłym lusterkiem i myślałam z niechęcią o tej wyprawie. Najchętniej zostałabym w domu. Byłam sama i cieszenie się szczęściem innych zakochanych par słabo mi wychodziło. Patrzyłam sobie w oczy za wielkimi oprawkami okularów i uczciwie musiałam przyznać, że pamiętam o złożonym sobie w Nowy Rok przyrzeczeniu: skończyłam 26 lat i czas wyjść z kąta, nie będę głucha i ślepa na okazje...
Pojechałam pociągiem. Pewnie miałam jakieś kwiaty, albo prezent, nie pamiętam. Przypatrywałam się twarzom młodych ludzi i zgadywałam, kto z nich jedzie w to samo miejsce, co ja. Nie jechał nikt. Okazało się, że byłam jedną z ostatnich przybyłych. Znałam tylko Wiesi siostrę i jedną jej koleżankę z liceum, która razem z nami chodziła na szkolenie wojskowe. Przedstawiano mi różnych ludzi, których twarze myliły mi się i nie pamiętałam ich imion. Bo ludzi było dużo. Nawet bardzo dużo.
W jednym pokoju stoły ustawiono w literę L. Siedziałam w szczycie, przy oknie na ulicę. Ciągle rozmawiali o jakimś Andrzeju, który się spóźnia, a miał przynieść zbiorowy prezent. W pewnej chwili zobaczyłam faceta w kraciastym płaszczu, wędrującego niespiesznie wzdłuż płotu. Palił papierosa i nie wyglądał na spóźnionego.
Zrobił się ruch, skrzykiwali się do dawania tego prezentu. W drzwiach stanął roześmiany brodacz. Był przekonany, że jest zaproszony na zupełnie inną godzinę. Usiadł niedaleko mnie. Mówił dużo i głośno. I dużo jadł. Z apetytem.
Rozmowy toczyły się o tym i owym. Bardziej słuchałam niż mówiłam. Brodaty Andrzej zaczął z zapałem opowiadać o filmie, który widział. Niewiele osób go jeszcze oglądało, bo film był stosunkowo świeży. Nosił tytuł "Kung-Fu" i należał do coraz modniejszej wtedy fali filmów moralnego niepokoju. Rzuciłam jakąś uwagę na temat...
- Widziałaś?- "jego wzrok spoczął na mnie"... , tak mogłabym poetycko napisać. Ale nie spoczął wcale, bo już patrzył gdzie indziej. Nawijał stale, śmiał się, jadł, popijał, wycierał wąsy. Jednak chyba zarejestrował moją obecność. Poprosił mnie do tańca. Śpiewała ABBA i Boney M. Mamma Mia i Rasputin wprawiali w drżenie cały dom.
Andrzej trzymał mnie blisko siebie i przesuwał dłonią po moich plecach w śliskim lureksie.
- Wszyscy się żenią, tylko ja nie...- powiedział ni to ze smutkiem ni to zalotnie.
- Jeszcze nic straconego. - odparłam zadowolona ze swojego refleksu i błyskotliwości.
Potem zniknął. Dużo później dowiedziałam się, że z ojcem Grzesia "opłakiwał" dopiero co zerwany związek.
Goście zaczęli się żegnać, spieszyli się na ostatni przed nocą pociąg do Łodzi. Wyszliśmy dość dużą grupką na uśpioną ulicę Sportową. Po kilku krokach przed moją twarzą wykwitł różowy goździk.
- To z weselnego bukietu, ciii ...- szepnął konspiracyjnie.
Rok później napisałam:

Daję Ci ten wiersz, jak różowy goździk
skradziony
z weselnego bukietu.

Pierwszy kwiat
między nami.

W podmiejskim, nocnym pociągu,
zamyśleni
każde o sobie,
całowaliśmy się,
nie kochając.

Pocałunki pachniały alkoholem i tytoniem. Taki męski zapach...
Szliśmy pieszo z dworca na Retkinię. Pod drzwiami mojego mieszkania poprosił mnie o numer telefonu. Podałam telefon do pracy. Domowy założyli rodzicom znacznie później.
Nie wierzyłam, że zapamięta te kilka cyfr. W środku nocy, z głową mało świeżą...To taki eufemizm...
Zamknęłam za sobą drzwi i położyłam się spać. W rozpoczynający się właśnie poniedziałek musiałam iść do pracy...



3 komentarze:

PAPROCH pisze...

Boże, jak ja kocham tę historię! Jest romantyczna jak z książki. Nie znałam szczegółów dotąd, są równie emocjonujące:-) Ja tam wierzę w przeznaczenie...;-)

mamuśka pisze...

A wasza to nie jest romantyczna??

PAPROCH pisze...

Też:-)