piątek, 29 maja 2009

Zakochanie

Dziwnów. Sierpień 1980r.
Ja , Andrzej i Ania J.

Zadzwonił!
Może to był wtorek, może środa. Sekretarka, pani Ania wrzasnęła z sekretariatu ( jak to zwykle robiła!):
- Pani Basiu!!!!! Telefon!!!!
Czy spodziewałam się, że to ON? Wcale. W pracy odbierałam telefony od pedagogów żądnych opinii o uczniach, zdenerwowanych rodziców ("nie rozumiem, dlaczego moje dziecko ma iść do psychologa!"), ewentualnie od Iwonki, dbającej o kontakty rodzinne... Usłyszałam przyjemny, męski głos.
- Andrzej Piątkowski...
Chyba mnie leciutko zatkało.
- Może się gdzieś zderzymy na mieście...???
"Zderzyliśmy" się w czwartek, 15-go maja (imieniny Zofii i Nadziei). W kawiarni "Pod kurantem" na Placu Wolności. Miałam na sobie czerwoną, marszczoną spódnicę w drobne kwiatki, bluzkę z surówki w kolorze ecru z okrągłym kołnierzykiem i sztruksową, czerwoną kamizelkę. Wszystkie te ciuchy uszyłam sobie sama. Włożyłam też brązowe sandałki na wysokim obcasie, chociaż na co dzień chodziłam raczej w wygodnych, płaskich butach.
Andrzej siedział na pięterku. Miał na sobie marynarkę ze sztruksu w kolorze butelkowej zieleni. Na stoliku, obok mojego miejsca, leżały trzy czerwone tulipany.

Trzy tulipany
ofiarowane
bez okazji
zburzyły fortyfikacje.

Poddałam
moje królestwo
bez walki,
ugodzona
w samo serce
....................

Jedliśmy wuzetki. Piliśmy herbatę, może wino... Gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy...
Okazało się, że czytamy tych samych autorów, lubimy te same filmy, znamy te same okolice Łodzi i oboje urodziliśmy się w sobotę. W tym samym roku. W odstępie dwóch tygodni.
Miał intensywnie niebieskie oczy i urocze dołki w policzkach przy uśmiechu. I podał mi płaszcz w szatni... Odwiózł mnie do domu. Pocałowaliśmy się na pożegnanie. Powiedział, że się zdzwonimy...
Potem wszystko potoczyło się z prędkością kosmiczną. Chodziliśmy na spacery, do kina, do muzeum... Poznałam jego znajomych. Po raz pierwszy znalazłam się w "paczce". Tworzyli dość stałą, silnie zżytą grupę, spotykali się często i rozrywkowo. Z różnych okazji i bez. Poznałam jego rodzinę, liczną, głośną, serdeczną... W lipcu powiedziałam do mojej koleżanki z poradni, Tereski:
- Chyba się zakochałam.
Popatrzyła na mnie surowo i zupełnie nieoczekiwanie odparła:
- Nie oceniaj tego zbyt pochopnie...
Ale było za późno. W sierpniu pojechaliśmy do Dziwnowa. Znowu z "paczką". Spaliśmy wszyscy razem w jednym, dużym pomieszczeniu. Chodziliśmy całą gromadą się opalać, do lasu, na dancing... Wieczorami we dwójkę po plaży. Morze szumiało, powietrze pachniało jodem i wodorostami. Nasze wargi były słono-słodkie. Myślałam "to moje najlepsze w życiu wakacje". Gdyby nawet nie miały dalszego ciągu, to i tak zapamiętam je na zawsze.
Z "okazji" mijających trzech miesięcy znajomości piliśmy koniak w barze "Wodnik". Andrzej fundował 10-tego (bo tak zapamiętał datę naszego spotkania), ja 11-tego, gdy uświadomiłam mu, kiedy tańczyliśmy po raz pierwszy...
W jeden z ostatnich wieczorów poszliśmy całą grupą do małej knajpki "Kakadu" . Kelner nalewał ciepłą wódkę i miał smętna minę.
- Coś się szykuje. Nie jest dobrze...- powiedział. - Wszędzie strajki...
W tle śpiewała swoim zmysłowym
głosem Donna Summer i wszystko wydawało się odrealnione. Nagle zaczęło być strasznie i groźnie. Wyszliśmy w ciemną, wietrzną noc. Morze było niespokojne. Wtulałam się w ramiona Andrzeja, czułam na policzku szorstką wełnę jego buraczkowego swetra, w którym go tak lubiłam. Całowaliśmy się spierzchniętymi ustami i chciałam, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła...
Następnego dnia pojechaliśmy wzdłuż całego wybrzeża do Sopotu, odwiedzić moją koleżankę Renę. Było miło. Pozornie wszystko toczyło się swoim rytmem. Było ciepło. Chodziliśmy po lesie, zwiedziliśmy Operę Leśną, spacerowaliśmy po molo i przeludnionych uliczkach Sopotu.
W poniedziałek wieczorem, 18-tego sierpnia, Andrzej odprowadził mnie na dworzec w Gdyni. Miałam wykupioną kuszetkę w nocnym pociągu do Łodzi. W dworcowych głośnikach zadudnił charakterystyczny głos I-go sekretarza partii Edwarda Gierka:

"..Szanowni Obywatele! Rodacy! Wydarzenia ostatnich tygodni, a zwłaszcza ostatnich dni przejmują nas wszystkich głęboką troską. Przerwy w pracy licznych zakładów, występujące kolejno w różnych regionach naruszają normalny bieg życia, dezorganizują produkcję, rodzą napięcie..."

Chyba nikt go nie słuchał.
Do Łodzi dojechałam rano, a po południu poszłam do pracy. Po wielu latach, całkiem przypadkiem, dowiedziałam się, że tej samej nocy, na trasie z Torunia do Łodzi pod Otłoczynem, wydarzyła się katastrofa kolejowa, w której zginęło 65 osób. Dlaczego wtedy do mnie nie dotarły te informacje?
Świat wokół stał na głowie. Ja żyłam jakby w środku mydlanej, tęczowej bańki. Tęskniłam. Pisałam listy, które do Dziwnowa wysyłałam expresem
. Dostawałam z Dziwnowa odpowiedzi. Z kopert wysypywał się piasek.
Strajkowała komunikacja miejska. Szłam piechotą z Retkini na Grabieniec przez ogród botaniczny i układałam w myśli wiersz. Wszystko mnie zachwycało.
Tymczasem zbliżała się chwila, w której Wałęsa miał skoczyć przez płot...
Ja przeżywałam całkiem inną, prywatną przemianę...
Wielkimi krokami nadchodziła MIŁOŚĆ.

5 komentarzy:

agacioszka pisze...

Wow!! Naprawdę fantastyczne. I rzeczywiście jak z książki. Albo z bajki.

mamuśka pisze...

Dlatego tak lubię maj:)))

PAPROCH pisze...

O jeju, jeju... Strasznie romantycznie dalej:-) W pięknym stanie ducha przeżyłaś tamte chwile, dramatyczne dla kraju. I pewnie dobrze:-)
To chyba nie ten sam bar Kakadu, o którym myślę?...

mamuśka pisze...

Ten sam ci był. Tylko właściciel inny i pewnie wystrój też...

PAPROCH pisze...

Jeju, jak ten Los dziwne kręgi zatacza...