wtorek, 2 marca 2010

Kosmetyki










Słowo "kosmetyki" poznałam chyba dość późno. W naszym jednoizbowym mieszkaniu na Wojska Polskiego w "dziale" kosmetyki mogłabym postawić szare mydło (wcale nie było szare, tylko jasnobrązowe) i krem Nivea w jakże charakterystycznym, niezmiennie niebiesko - białym, płaskim pudełeczku. Krem Nivea używany był w rozmaitych okolicznościach, zimą i latem. Nie pamiętam, czy była w domu pasta do zębów. Ja NA PEWNO nie myłam zębów, gdzieś do 12-13 roku życia myślę... Pasta do zębów nazywała się pewnie po prostu PASTA DO ZĘBÓW, była biała i miała ostry, miętowy smak (kiedy w stanie wojennym dostaliśmy w zagranicznej paczce pastę, czerwono-biało-niebieskie paski wydobywające się z tubki wyglądały jak czarodziejska sztuczka)
Szare mydło zostawiało szary osad na misce i na włosach.
Trzeba je było koniecznie płukać wodą z octem. Czasami zjawiało się mydło "Biały jeleń", które rzeczywiście było trochę jaśniejsze i lepiej pachniało. Szampony "Brzozowy" i "Pokrzywowy "(w szklanej butelce) pojawiły się pewnie w latach 70-tych.
Tata używał oprócz my
dła do mycia, mydło do golenia, taki mydlany walec. Namydlał nim sfatygowany pędzel z końskiego włosia. Na długim pasie wiszącym na szafie naostrzał brzytwę i skrobał sobie brodę. Potem stał się bardzo nowoczesny, bo kupił sobie maszynkę na żyletkę. Woda po goleniu "Przemysławka" też zjawiła się dużo później.
Najwięcej kosmetyków miała mama. Sypki puder, stojący latami w płaskim porcelanowym puzderku na toaletce. Na pokrywce namalowany był jakiś sielski obrazek, być może pastereczka z owczarzem:)) Lubiłam odkrywać puder i wąchać. Pachniał słodko i wytwornie. Poza tym mama miała jeszcze szminkę czerwoną, marki Lechia, w czarnej plastikow
ej oprawce i zawsze te same perfumy "Być może..." w malutkiej, smukłej buteleczce. Czasami zdarzały się jeszcze inne wody toaletowe, kupowałam je mamie na dzień matki, najczęściej o zapachu konwalii.
Kiedy wpisywałam tytuł tego posta zrobiłam śmieszny błąd i napisałam "kiosmetyki". Ale w sumie tak właśnie było, to były takie kioskowe kosmetyki. Kupowane najczęściej w budce "Ruchu" po drugiej stronie ulicy.
Jeżeli chodzi o tzw. chemię gospodarczą, królowała soda do zmiękczania wody przy zmywaniu naczyń, czyli "statków". Bardziej zabrudzone garnki szorowało się popiołem z paleniska.
Do prania służyło mydło i
płatki mydlane. Okna najlepiej myło się denaturatem.
Moje pierwsze kosmetyki były podarunkiem od Iwonki. Miałam 14 lub 15 lat. Dostałam niebieski cień do powiek i czarny tusz w podłużnym pudełeczku. Cień nakładało się palcem, a tusz malutką szczoteczką, na którą się pluło trochę, żeby zwilżyć nią twardą sztabkę tuszu. Oczywiście w założeniu należało ją zwilżać wodą, jednak nie sądzę, by ktoś sobie tak życie utrudniał:)
Jeżeli chodzi o kolor cienia, to nie było zbyt wielkiego wyboru w handlu. Zielony i niebieski, przy czym niebieski wyraź
nie przodował.
Używałam też spirytusu salicyl
owego na moje pryszcze.
Pierwszy krem do twarzy? Nie pamiętam, kiedy. Pierwszy dezodorant, pierwsza pomadka, pierwszy puder???? Nie pamiętam!!!! Kupowanie kosmetyków zawsze mnie stresowało, bo się na nich nie znałam.
W czasie stanu wojennego, gdy wszystko się zdobywało, takie specjały, jak szampon "Zielone jabłuszko", mydło "Fa" albo "Palmolive", płyn do kąpieli czy rzeczona
pasta do zębów w kolorowe paski, były bardzo cenionymi prezentami, na przykład na gwiazdkę.
A teraz? Pełne półki w sklepach i w łazienkach, dziesiątki firm kosmetycznych, setki reklam, płyny do mycia dobre i lepsze, zwykłe proszki do prania i cudownie wypierające ... przede wszystkim kieszenie:)
A czy to dobrze czy to źle??? Cóż... Byle nie dać się zwariować.




7 komentarzy:

agacioszka pisze...

Hmm, ja się nie malowałam prawie wcale nawet na studiach. Moją mamę w makijażu widuję jeszcze rzadziej niż siebie.
Ja po prostu nie przepadam za ufluidowaną twarzą brudzącą ubrania, cieniami nałożonymi na oczy, których już nie mogę swobodnie trzeć, pomadkami czy błyszczykami, które w rekordowym tempie znikają z ust i trzeba je ponownie nakładać etc.etc...
Czasem żal mi kobiet, które nawet do osiedlowego sklepu nie wyjdą bez makijażu...
Ja maluję się wtedy, kiedy mam na to ochotę. A nigdy (jak większość moich znajomych) dla swojego mężczyzny, który nota bene woli mnie bez makijażu... :)

PAPROCH pisze...

Podpisuję się pod Agatą:-) Zresztą o mnie to, Mamusia, wiesz. No, przyznam, że raczej nie wychodzę bez podkładu, bo mam bardzo niedoskonałą cerę (ale bez przesady, do osiedlowego sklepu nie muszę go nakładać:-) natomiast cienie do powiek to udręka. Nie umiem i nie lubię ich nakładać, nosić też nie, bo od razu mam zaczerwienione spojówki. Szminkę ostatnio polubiłam, ale oczywiście tylko naturalne kolory, w karminowej czułabym się jak klaun. Chętniej tusz do rzęs, choć - rzeczywiście - utrudnia tarcie oczu:-p Konrad też mnie woli bez makijażu...
Swoich pierwszych kolorowych kosmetyków nie pamiętam. Z opowiadań wiem, że był to... czarny lakier do paznokci!:-o Za to UWIELBIAM pachnące kosmetyki, typu żele pod prysznic, wody toaletowe, kremy do ciała... Tych nigdy dość;-)

mamuśka pisze...

To prawda, że te kobiety, które bardzo intensywnie się malują, nawet na co dzień, leczą sobie tym prawdopodobnie kompleksy i może być ich żal... Ale znam takie, które potrafią umalować się świetnie i to je naprawdę upiększa.
Ja podziwiam bezustannie te, które mają zawsze umalowane usta, bo nie mam pojęcia, jak to robią. Swoją pomadkę zjadam prawdopodobnie już w drodze do pracy:)))

mamuśka pisze...

A jeśli chodzi o mężczyzn, to oni prawdopodobnie w ogóle nie patrzą na twarz, tylko niżej:)))

PAPROCH pisze...

Może te kobiety mają permanentny na ustach?;-p

agacioszka pisze...

Albo w ogóle nie otwierają ust - nie jedzą, nie mówią, nie całują się... :)

mamuśka pisze...

O, to to! Nie całują się!!!