czwartek, 19 lipca 2018

Opowieść o deszczu (prawie bizarna)



Deszcz wczoraj padał.

Siedzieliśmy w ciemnej sali kina Charlie i usłyszałam, że szumi ulewa.
W filmie też padało, więc trochę mi się te wrażenia pomieszały. Nie byłam pewna, czy słyszę to, co słyszę.

Film się skończył i okazało się, że w kinowym holu pełno jest mokrych ludzi, którzy nanieśli na sobie i na składanych po drodze parasolach, mnóstwo wody. 
Kapało im z włosów, z ramion i z rzęs.
Rozzłoszczony starszy pan oznajmił, że było oberwanie chmury.

Trochę faktycznie padało.
Spłoszeni widzowie umykali w różne strony ulicy Piotrkowskiej.
Poszłam i ja w kierunku swojego przystanku. 

Woda przelewała mi się przez parterowe podeszwy sandałków, ale głowę osłaniała parasolka, więc tak sobie miło kontemplowałam ten deszcz.
Wsiadłam w pierwszy tramwaj, który nadjechał, a był on dziwnie opustoszały, jakby coś wymiotło (wymyło?) pasażerów.

Na swojej przesiadce, przy Placu Niepodległości, przeczytałam na nowoczesnej, elektronicznej tablicy, że z powodu trudności atmosferycznych i utrudnień komunikacyjnych, rozkłady jazdy tramwajów i autobusów mogą ulec zmianie. 

 Rzeczywiście, wszystkie po kolei tramwaje odjeżdżały z napisem "do zajezdni", a z nowoczesnej tablicy stopniowo spływały w niebyt zapowiedzi kolejnych "piątek", "szóstek" i "jedenastek".

I tu poczyniłam pierwszą, niezwykłą obserwację.
Ludzie na przystanku stali spokojnie, nieomalże stoicko.
Nikt nie narzekał, nie przeklinał, inwektywami MPK nie obrzucał,.
Ba! Nawet nikt specjalnie się nie spieszył, nie spoglądał nerwowo na zegarek, nie wyglądał, czy coś nie nadjeżdża. 
Bo, po co? 

Wszyscy wreszcie zgodnie wsiedliśmy do mokrego wagonu, a nawet nikt się nie przepychał, żeby miejsce zająć. 
Jedenastka jechała sobie powoli, rozważnie. 
Pan Zimoch zapowiadał kolejne przystanki.

Minąwszy ledwie szpital  onkologiczny, tramwaj zatrzymał się, a uprzejmy Pan Motorniczy poinformował nas, że "zalanie jest i dalej nie pojedziemy" 
- Autobusy jeżdżą? - spytałam, jako że naprzeciw kusił przystanek tychże.
- Może tak, może nie - odparł filozoficznie i pomógł wysiąść staruszce o kulach.

Pomaszerowaliśmy przez bujną i mokrą trawę na drugą stronę ulicy. Nieliczne samochody przepuściły nas, chociaż nie było tam pasów.
Nikt nie narzekał, nikt się nie złościł. 
Padało.

Czekaliśmy sobie, zjednoczeni tym deszczem, pod ciasną wiatą.
Autobusu ani widu, ani słychu.
Po kilkunastu minutach Pan Motorniczy zakrzyknął, że "coś się rusza i może pojedziemy"

Przez bujną i mokrą trawę, chyżo podbiegliśmy z powrotem do wysokich wagonów. 
Tym razem staruszce pomógł miły, młody człowiek.
Zastanawialiśmy się, czy dojedziemy do końca trasy.

Nie dojechaliśmy.
Przed skrętem w "naszą" ulicę nastąpiła tzw. wysiadka. 
Wiadomo, zalanie.
Sznur tramwajów uformował się w czerwono-żółty korowód na przestrzeni całego przystanka. 
Ludzie rozpierzchli się w różnych kierunkach, jak spłoszone mróweczki.
Samochody trąbiły.
Deszcz padał.
Wyjąc przeraźliwie, przejechał wóz strażacki. Jakby się paliło! 

Na kolejnym przystanku autobusowym także nikt nie narzekał!!!
Ubłocona "siedemdziesiątka" zabrała wszystkich chętnych.
Poradziła sobie z "zalaniem", wzbijając ścianę wody prawie aż pod sam dach.
- O, matko!- krzyknęłam.
Ktoś się roześmiał. W ogóle było wesoło!

P.S.
Pod zdjęciami zalanej Łodzi, wstawionymi przez zaopatrzonych obficie w komórkowe aparaty  fotograficzne łodzian, znalazło się jednak dużo uwag krytycznych i pretensji pod adresem ulewy, tudzież władz miasta, które za nic mają złą infrastrukturę drogowo-kanalizacyjno-komunikacyjną.
Ale! Unoszona na fali (nomen omen) dobrego humoru, postanowiłam ich nie czytać!

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Ładne :-)
Lubię deszcz :-)

mamuśka pisze...

Było ciepło.
Nie było burzy.
Donikąd mi się nie spieszyło.
Taka to była sytuacja.