czwartek, 6 października 2011

Światowidz




Uliczkę zna
w Barcelonie...










Dziecko wyjechało. Do Barcelony. Do pracy.
Tak po prostu.
W tej pracy międzynarodowa załoga - Włosi, Rosjanin, Niemiec, no i Hiszpanie oczywiście. Pracują. Piją kawę. Z tarasu mają widok na Tibidabo. To samo, po którym wędrowali bohaterowie Zafona.
W tym wyjeździe nie ma nic nadzwyczajnego. Przyjęłam to za oczywistość, chociaż Dziecko przyzwoicie spytało, czy się zgodzimy na jego wyjazd.
Po pierwsze Dziecko już nie jest dzieckiem, po drugie wszyscy wyjeżdżają. Takie czasy. Świat się poszerzył, albo jak chcą niektórzy, zmalał. Paradoksalnie, na jedno wychodzi.
Dawno temu, kiedy weszłam w okres "burzy i naporu"(sturm und drang - zawsze podobało mi się to romantyczne określenie), buntowałam się przeciwko granicom. W ogóle nie rozumiałam ich znaczenia, sztucznego podziału przestrzeni na "naszą" i "ich". Moim ulubionym określeniem było "obywatel świata". Byłam przekonana, że granice są tylko zarzewiem konfliktów. A ludzie są wszędzie tacy sami, mają takie same marzenia, potrzeby, lęki...
Oczywiście nie wyjeżdżałam. Wyjazdy zagraniczne mieściły się w kategorii LUKSUS. Trzeba było mieć paszport, wizę i obcą walutę. Wszystkie te rzeczy były ściśle reglamentowane. Właściwie nie znałam osobiście nikogo, kto by wyjeżdżał za granicę. Poza naszym sąsiadem, który był w delegacji w Związku Radzieckim.
Przysłowiowa "ciocia z Ameryki" wyróżniała rodzinę, jak gwiazdki na koniaku. Ciocia przysyłała czasem w kopercie pojedyncze banknoty, które nielegalnie można było wymienić u cinkciarzy na złotówki. Legalnie można było dostać bony, państwowy ekwiwalent dolarów.
Ciocie przysyłały też paczki z używanymi ubraniami, koszule non-iron, garsonki z poliestru z lamówkami przy kołnierzu, swetry w landrynkowych kolorach. Na święta przychodziły kartki ozdobione obficie brokatem.
Myśmy mieli wujka w Australii. Chwaliłam się tym i czułam się wybrana. Nikt w mojej klasie nie miał wujka w Australii, który przysyłał kolorowe fotografie na tle błękitnego basenu.!!!
W 1970 roku towarzysz Gierek zapytał ludu pracującego: "pomożecie?" Lud odkrzyknął: "pomożemy!". W nagrodę dostał między innymi możliwość wyjazdów do zaprzyjaźnionych państw socjalistycznych bez paszportu, tylko za okazaniem dowodu osobistego. Nastąpił okres rozkwitu, głównie handlu wymiennego.
Wywoziło się kiełbasę krakowską, krem Nivea, kryształy i wódkę. Przywoziło kożuszki, salami, lentilki, czajniki z gwizdkiem i gumę do żucia Maomam. Zapachniało wielkim światem i szamponem "Zielone jabłuszko".
No i wreszcie...
Po latach absolutnej kontroli i inwigilacji, masowej emigracji ( legalnej i potajemnej) w panice przed niewolą i internowaniem, po powolnym "odmrażaniu" tematu, runęły mury prawdziwe i symboliczne.


Wyrwij murom zęby krat!
Zerwij kajdany, połam bat!
A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!


I spełniło się moje marzenie o świecie bez granic. No, powiedzmy, o kawałku świata...
To co, że nie jeżdżę! Ale mogę. Jeśli będę chciała. I moje dzieci mogą. Jeśli zechcą.

Jedno Dziecko chce ba
rdzo.
Chciało do Francji i do Szkocji.
I do Niemiec.
Chciało do Portugalii i do
Włoch.
Do Brukseli na weekend.



Na wycieczkę do Finlandii.
I na Ukrainę.


Do pracy, do Barcelony.
Pojechał. Z okien ma widok na Tore Agbar.







Do Morza Śródziemnego rzut beretką.
A jak bardzo będę chciała, to też pojadę. Bo jestem w końcu obywatel świata!



3 komentarze:

PAPROCH pisze...

Cudownie. Zawsze mu tego zazdrościłam. Ja przez parę miesięcy miałam rzut beretką do Morza Północnego... Też było fajnie. Teraz z dzieckiem pewnie trudniej by było, ale kto wie. Wszystko przed nami :-)
A to zdjęcie z pociągiem to z tego wyjazdu? Czy jakieś stare?

mamuśka pisze...

Zdjęcie jest z przyjazdu:) Wrócił z Portugalii przez Londyn. W 2008r. w sierpniu.

PAPROCH pisze...

Aha :-) Tuż przed naszym powrotem z Anglii :-)