czwartek, 9 lipca 2009

Mateusz


Kiedy wróciliśmy do Łodzi, Wiesia zaprosiła mnie na wizytę do Pabianic. Jej drugi synek, Jacek miał 9 miesięcy. Pojechałyśmy z Kasią w długą podróż tramwajem. Z Wiesią i z Jackiem w wózku, z zapasem pieluch, butelek i biszkopcików poszliśmy do parku. Patrzyłam na Wiesię pchającą wózek, dźwigającą Jacka, słuchałam jej opowieści o kolkach, odbijaniach, nocnych pobudkach i myślałam sobie, że starczy mi jedna, cudowna Kasia, która nie potrzebuje już butelki, wózka ani wnoszenia na schody...
Mniej więcej dwa tygodnie później wybraliśmy się do parku na spacer. Nie pamiętam, czego dotyczyła rozmowa, ale dokładnie pośrodku przejścia dla pieszych oświadczyłam mojemu mężowi, że prawdopodobnie jestem w ciąży... Nie chwycił mnie tym razem na ręce (może ze względu na okoliczności:)))) Zadał mi za to tradycyjne pytanie mężów:
- Jesteś pewna?
Na wizytę u ginekologa było za wcześnie, to był dopiero jakiś czwarty tydzień, ale wiedziałam, że tak!
Znowu trochę pracowałam, trochę byłam na zwolnieniu. Kasia we wrześniu poszła do przedszkola i byłam skoncentrowana na jej trudnościach z adaptacją. Czasem płakałam razem z nią. Szybko zaczęły się choroby. Zapalenia oskrzeli, zapalenia uszu. Tę drugą ciążę nosiłam jakby mimochodem...
Znowu wybieraliśmy imię. Dla dziewczynki Olga Sabina, dla chłopca Mateusz Jan. O ile przedtem nie mogłam sobie wyobrazić, że urodzę syna, o tyle tym razem wydawało mi się to bardzo prawdopodobne. Czasem nawet mówiłam do wielkiego, podskakującego brzucha: "synku, uspokój się". Ale oczywiście, wszystko było jeszcze tajemnicą. Miałam wprawdzie robione USG, żeby ocenić stan łożyska, ale na pytanie o płeć dziecka pan doktor mruknął tylko coś nieprzyjaźnie.
Czekaliśmy. Robiłam na drutach żółte spodenki. Dla Kasi wymyśliłam domek dla lalek zrobiony z wielkiego pudła. Kleiłam mebelki, szyłam małe firaneczki, "tapetowałam" ścianki. Brzuch rósł jak dynia. Od okulisty miałam zaświadczenie o konieczności wykonania cesarskiego cięcia.
Ze względu na remont oddziału w szpitalu Kopernika, dostałam skierowanie do szpitala w Pabianicach. Był najbliżej nas!
Wielkanoc minęła bez sensacji. Termin porodu był wyznaczony na piątek, 24 go kwietnia. Na wtorek umówiliśmy się z Włodkiem, który był w pabianickim szpitalu anestezjologiem, że przyjedzie po nas rano. Kasia została z dziadkami. Machali do nas przez okno. Było mi smutno, że muszę się z nią rozstać na tak długo. Oprócz najpotrzebniejszych rzeczy, zabrałam ze sobą na kolację kawałek białej, wielkanocnej kiełbasy.
Włodek wiózł nas swoim maluchem przez podmiejskie wertepy. Trzęsło straszliwie!
W szpitalu przyjęli mnie bez problemów. Pomachaliśmy sobie na pożegnanie. Miła salowa wzięła moją torbę, żebym nie musiała dźwigać. Na obiad dostałam tylko zupę. Snułam się po korytarzu w tę i z powrotem, myśląc, jak przetrzymać to wyczekiwanie. Zjadłam kolację, posilając się dodatkowo własną kiełbaską... Położyłam się do łóżka, żeby poczytać. Nagle w brzuchu poczułam jakby "pyk!" i prześcieradło zrobiło się mokre. Poszłam do dyżurki oznajmić, że odpłynęły mi wody płodowe. "Może się pani zsiusiała?" zasugerował lekarz kończący kolację.
Nie zsiusiałam się. Zbadał mnie i oznajmił z westchnieniem:
- No to rodzimy to dziecko.
Znowu miła salowa wzięła moja torbę... Poszłyśmy na porodówkę. Tym razem przytomnie spytali mnie, czy jadłam. Oczywiście, że jadłam! Pyszną, białą kiełbaskę! W tych okolicznościach niemożliwe było znieczulenie ogólne, jak wyjaśniła mi młoda pani anestezjolog. Mogłoby dojść do zachłystowego zapalenia płuc przy intubacji. Aha! No to już wiedziałam. W sali operacyjnej było koszmarnie zimno. W kusej koszulinie za pępek trzęsłam się z nerwów i chłodu. Zastrzyk w kręgosłup nawet nie bolał. Pomogli mi wdrapać się na wysoki stół i powoli zaczęło mnie ogarniać miłe ciepełko biegnące od dołu. Jak fala ciepłej wody. Przed sobą miałam rozstawiony biały parawan.
Już się nie bałam. Anestezjolog zagadywała mnie cały czas, pewnie żeby mieć pewność, że nic się nie dzieje złego. W pewnej chwili usłyszałam krzyk.
- Chłopak! - oznajmili mi radośnie. Położna pokazała z daleka małe, grube ciałko i zaniosła na wagę. - Wielki! 3850!
- Kogo pani ma w domu?
- Córkę - odparłam. Z oczu leciały mi grube, gorące łzy. Teraz miałam też Mateusza.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Aż mi też łezki podeszły do oczu...
Już Mateuszek! A domek dla lalek jeszcze nie wie o swojej bliskiej katastrofie;-p

mamuśka pisze...

A ona tuż, tuż!