piątek, 3 lipca 2009

Kasia


Nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła włożyć ciążową sukienkę. Zaczęłam ją nosić już w trzecim miesiącu-była w kolorze kawy z mlekiem, taki fartuszek na ramiączkach do zakładania na bluzki. Chodziłam ostrożnie, kładłam sobie rękę na brzuchu i uśmiechałam się do ludzi na ulicy. Trochę pracowałam, trochę byłam na zwolnieniu. Przez jakiś czas miałam się oszczędzać. Pamiętam, że leżałam na kanapie w dużym pokoju i słuchałam słuchowisk radiowych. Patrzyłam w okno na snujące się dymy z kominów i przepływające chmury, i widziałam, jak mija czas...
Brzuch rósł i zaczęliśmy wybierać imię dla potomka. Imię dla chłopca było ustalone bez specjalnych wahań. Dziewczynka nie chciała przyjąć żadnego z wymyślanych. Przewijała się Olga, Helena, Małgosia, długo królowała Dobrochna, aż nagle uświadomiłam sobie, że to przecież jest KASIA. Kasia, jak moja ukochana lalka z dzieciństwa. Kasia, jak z Matysiaków...
Miała się urodzić w sobotę, 4-go czerwca. Chodziłam odurzona zapachem jaśminów, którego wielki pęk dostaliśmy od znajomych. Nic się nie działo. Zatroskane mamy radziły, żebym pojechała do szpitala. Minęła sobota i niedziela. W poniedziałek o świcie zaczęłam liczyć minuty między skurczami. 8,7, 6... Obudziłam mojego męża. Ubrałam się, zjadłam kanapkę. Andrzej pobiegł po taksówkę. Oczywiście, taksówek nie było. Przytomnie pomyślał o znajomych, którzy mieszkali na osiedlu i mieli samochód. Do szpitala szczęśliwie było blisko.
Rozstaliśmy się przed izbą przyjęć i dostałam się w tryby porodowej machiny. Szpitalne ciuchy (koszula za pępek), szpitalne łóżko, szpitalne śniadanie. Rozwarcie było niewielkie. Nikt się mną specjalnie nie zajmował. Po śniadaniu był obchód i tu zupa się wylała! Na moim zaświadczeniu od okulisty (jestem krótkowidzem) nie było szczegółowych wskazań, co do przebiegu porodu. Pan ordynator zbeształ mnie za to i zafrasowane konsylium udało się na naradę. Wrócili z blankietem, na którym miałam podpisać zgodę na cesarskie cięcie. "Nie jest już pani taka młoda..." usłyszałam. No, tak. Nie byłam już taka młoda. Złożyłam podpis i zaczęli przygotowywać mnie do operacji. Tuż przed podaniem narkozy usłyszałam ostrzegawczy okrzyk pielęgniarki "ale ona jadła...!!" Za późno, za późno! Odpływałam w czarny sen.
Obudziłam się w sali pooperacyjnej z niemiłym uczuciem, że muszę natychmiast usiąść. Wstawałam i opadałam z powrotem na poduszkę. Troskliwe uczennice ze szkoły pielęgniarskiej gładziły mnie po głowie i pytały, jak się nazywam. Zadowolone z odpowiedzi oznajmiły mi radośnie:
- Ma pani córkę! Piękna! Duża!
Była piękna. I była duża. 3800 gramów. 56 centymetrów. To powiedział mi lekarz na pierwszym, rannym obchodzie. W pierwszej chwili nie wiedziałam, o co mu chodzi!!!
Przynieśli mi ją w porze karmienia. Karmić nie mogłam ze względu na cięcie. Takie były zasady dziwne... Miała ciemne włoski i granatowe oczka, którymi wpatrywała się we mnie bardzo uważnie. Potem mi ją zabrali...
Czas, który nastąpił, nie był dobry. Miałam temperaturę, wylazła mi opryszczka na wargę. Kasia dostała sapki, powiedzieli, że to ja ją zainfekowałam. Trafiła na oddział chorych noworodków, a ja na ginekologię. Widywałam ją przez szybę, raz dziennie. Po dziesięciu dniach wypisali mnie do domu. Kasia została na miesiąc... Gdybym mogła cofać czas, zabrałabym ją ze sobą!

4 komentarze:

PAPROCH pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
PAPROCH pisze...

Ojejejej! Wszystko się dobrze skończyło, a Ty ciągle mnie żałujesz, po 26 latach!...

mamuśka pisze...

Może siebie żałuję bardziej...

PAPROCH pisze...

Siebie też już nie żałuj. Co było, to było.