środa, 18 czerwca 2014

Barcelona - Warszawa bez... biletu


No, chyba sama
tego chciałam,
jak widać

Bad Luck
Ponieważ nie znam angielskiego,
 myślałam,
że oznacza to
"przynoszący szczęście"
Dlaczego nikt mi
wcześniej nie
powiedział,
ja się pytam????







...czyli
BARCELONA - dzień piąty, ostatni

Rano pożegnanie z Marią.
Ściskamy się serdecznie. Marii szklą się oczy. Pytam, czy to z tęsknoty za jej mamą. Mateusz tłumaczy.
- Skąd wiedziałaś? - dziwi się.
Ach, serce matki jest niezawodne.
Pakuję się. Staram się zminimalizować bagaż. Wyrzucam nawet papierki po gumie do żucia.
Jeszcze idziemy po zakupy do supermarketu. 
Barcelona codzienna, nieświąteczna. 
Mieszkańcy chodzą z siatkami, mniej osób zadziera turystycznie głowę, w kawiarniach puściej. 
Pijemy jeszcze kawę w towarzystwie ciastek, z czekoladą ja, z marmoladą Syn. 
Jeszcze ostatnie zdjęcia w "naszym" holu wejściowym...
Syn mi robi na drogę kanapkę, jak miło. 
Ustaliliśmy, że odwiezie mnie na lotnisko, coś tam zjemy w okolicach obiadu, on wróci do pracy, a ja będę czekać na lot o 17:00. 
- Wszystko ci wytłumaczę - obiecuje - jak masz iść i do której bramki. Wizzair zawsze lata tak samo, będą napisy, no i na pewno dużo Polaków. 
Tak mnie uspokaja, a ja się wcale nie denerwuję, bo wiem, że on to wszystko świetnie mi zorganizuje.
- Okej - mówi - możemy iść.
Aha, nie tak szybko! Rwa się właśnie dorwała do mojej nogi. 
(Słowa na mych ustach pojawiające się, pominę rezolutnie milczeniem)
Dobrze, że przedpokój długi, w sam raz na trasę rozbiegową. Chodzę w te i we wte, żeby (q)rwę rozchodzić. 
Jakoś.
Powoli.
Ostrożnie.
Uważnie.
Dojeżdżamy metrem do pociągu. Czekamy niedługo. Jest.
Czas umila nam  para, grająca jakiś energetyczny utwór. Nucę sobie do wtóru. 
- Dam ci bilet - mówi Syn.
Daje. 
Czytam go sobie. Imię i nazwisko. Online check-in, small cabin bag, flight number..., flight date..., wszystko się zgadza.
- Zobaczę,  z którego terminalu - Syn zabiera mi bilet.
Czyta. Czyta. Dalej sobie nucę.
- To jest zły bilet - mówi nagle. 
Zły. Bilet. 
Pomyślałam, że wydrukował dwa razy ten sam, czyli ten sprzed pięciu dni. 
Ale jakaś usługa "drukarska" na pewno się znajdzie na lotnisku, każde stanowisko z komputerem ma...
- To jest zły bilet - powtarza i ciągle się wczytuje w tę kartkę, jakby sam sobie nie wierzył. - Z Okęcia do Barcelony...
No, nie wierzę! 
Z Okęcia do Barcelony! Na dzisiaj!  Na 17:00!
Pociąg cały czas nas wiezie na  lotnisko El Prat. 
Ja mam pustkę w głowie. 
Syn chyba wprost przeciwnie, bo paluszki mu śmigają po klawiaturze telefonu, gdzie ma swój cudowny internet mobilny.
- On będzie wracał około  20:00 do Warszawy, ten na który masz bilet, byłabyś koło 23:00, tylko czy bilety będą jeszcze do kupienia... To będzie kupa kasy! - wzdycha, ma poczucie winy.
- Może jest coś wcześniej - sugeruję nieśmiało. 
Skoro i tak mam dużo zapłacić, to może trzeba szukać optymalnych wersji.
- Leci Norwegian do Warszawy... o szesnastej... 650 złotych...
Na zegarze 14:55.
- Lecę! - decyduję bardzo szybko.
- No to kupuję...
Nie kupuje. 
Właśnie straciliśmy zasięg, bo pociąg podróżuje w tunelu. 
Ciemno, ciemno, ciemno... jasno!
Nic nie mówię. Czekam, aż on powie " już!"
- Dupa! - mówi - Nie wyświetla mi się klawiatura na telefonie. Nie wiem, dlaczego. Może na lotnisku mają kasy Norwegiana. Ja pobiegnę mamusia, a ty idź za mną, wiesz jak? Spotkamy się przy schodach!
I już biegnie rzeczywiście, bo pociąg się zatrzymał i wysiedliśmy właśnie. Niknie mi z oczu.
Wiem jak? No cóż, za bardzo nie wiem, ale też zbyt wielu opcji nie ma - jeden prosty korytarz.
Oto i schody ruchome. "Przy" schodach go nie ma. 
Spoglądam w dół, na wielką halę lotniska. 
Jest! Siedzi po turecku na podłodze, cały oprzyrządowany, laptop, słuchawki, telefon, kable.
- Nie ma kas - informuje mnie - łączę się z internetem przez telefon... Jest. Są miejsca na ten lot o 16:00, kupić?
NO PEWNIE! 
Klik, klik. Autoryzacja karty. Płaci ze swojego konta. Potwierdzona. Jest!
- Kupiłem - mówi  - teraz musimy iść  do stanowiska Norwegiana, żeby go wydrukowali. Za 15 minut musisz być przy bramce.
Idziemy. Kolejka się wije.
- Jeszcze przed chwilą tu było pusto - mówi Syn i widzę, że trochę blednie.
Nic to, jest pięć stanowisk, szybko pójdzie. 
Było pięć, ale już są cztery, bo pan przy jednym z komputerów daje znać, żeby nie podchodzić na razie do niego. 
O, tam na samym początku zaraz się zwolni! 
Już, już odchodzą... 
Nie, wrócili, o coś się znowu wypytują.
Zaraz, zaraz podejdziemy do tego Pana Murzyna na wprost nas...
Pan Murzyn nagle się podnosi na całą swoją murzyńskość.
- Kto leci do Warszawy? - pyta groźnie po angielsku, a ja nagle wszystko rozumiem.
- Ja! - macham mu przed nosem dowodem. 
Drukuje bilet i coś mruczy z niezadowoleniem, czego już nie rozumiem.
- Nakrzyczał na nas, że w ostatniej chwili przyszliśmy. 
Biegniemy do odprawy paszportowej (chociaż u mnie dowodowej, bo nie mam paszportu). 
- Ja już nie mogę dalej iść mamusia,  za odprawą bagażową w prawo skręć, a potem w lewo... - mówi mi pośpiesznie Syn i ściskamy się na pożegnanie, co jakaś pani z boku kwituje ciepłym uśmiechem.
- Musisz pobiec potem chyba, i szukaj bramki  M3!!!
Coś okazuję, coś odbieram, przepuszczam bagaż przez bramkę, przebiegam przez bramkę kontroli bezpieczeństwa, chwytam swój plecak i biegnę.
W prawo, w lewo... Sklep!
Kręcę się w kółko, jak liść w kałuży. Ale inni idą przez sklep, więc ja za nimi. 
Widzę  strzałki do M2 i M5. Gdzie jest M3?
Szkoda mi czasu na bezproduktywne szukanie. Biegnę do jednego z bufetów, gruby właściciel wychodzi zza lady.
- Where is? - dźgam paluchem w numer M3 na bilecie.
Rany boskie, kiedy ja się nauczyłam mówić po angielsku?
Pokazuje mi gestem - w prawo. Biegnę. Są! 
28M3,29M3, 30M3, 31 M3...
- Hier? - pytam, nie wiadomo dlaczego po niemiecku, miłej pani w uniformie, przy którymś z M3.
Zaprzecza. Zaczyna mi tłumaczyć po angielsku, wyławiam tylko słowo "ryanair".
- Nic nie rozumiem! - krzyczę rozpaczliwie  po polsku i o dziwo, chyba wie, o co mi chodzi, bo macha ręką w odpowiednim kierunku. W kierunku długiego ogonka ludzi.
Za czym kolejka ta stoi?
- Hier? - pytam znowu pana mundurze.
- Yes! - odpowiada mi pogodnie, oglądając mój bilet.
- To Warsaw?- upewniam się u jednej z pasażerek.
Patrzy na mnie przez chwilę w skupieniu.
- Yes - mówi wreszcie.
Staję na końcu i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że:
-jest już 15:35
-bramka ciągle jest zamknięta
-nic mnie nie boli
-para przede mną rozmawia o godzinie lądowania, a ja wszystko rozumiem (!)

- To jest lot o 16:00 do Warszawy? - pytam po raz kolejny.
- Taką mamy nadzieję - mówi pan i uśmiecha się filuternie. 
Wreszcie się ruszyło. Miejsca numerowane. Siadam przy oknie.
Fotografuję swoją komórką napis BARCELONA na ścianie lotniska i zapinam pasy. Oddycham z ulgą
Nigdy w życiu nie przewidziałabym, że pobyt na pokładzie samolotu tak mnie ucieszy.
No cóż, bo życie jest, jak pudełko czekoladek, pamiętacie?
Adiós Barcelona! 
Do następnego!


8 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Czytam tak jak słuchałam - z otwartą buzią :-)

mamuśka pisze...

Zamknij buzię, bo Ci mucha wleci:)

PAPROCH pisze...

Ostatnio mi to jedna dziewczynka powiedziała w poradni :-D

PAPROCH pisze...

A tak w ogóle to zawsze mówiłam, że życie najlepiej uczy języka :-) Proszę, parę godzin na lotnisku i już znasz podstawy angielskiego :-D

agacioszka pisze...

A żeby nie było, to hier pisane here a wymawiane niemalże tak samo będzie znaczyło "tu" po angielsku. Więc można śmiało stwierdzić, że dogadywała się Pani po angielsku. No chyba, że to większy prestiż, jak to były dwa języki. :)

mamuśka pisze...

No proszę! Poliglotka!

Mateusz pisze...

"Pan Murzyn nagle się podnosi na całą swoją murzyńskość." Teraz słowo murzyńskość zmieniło trochę znaczenie;) Poza tym fajne zdjęcie napisu Barcelona!

mamuśka pisze...

Jakie teraz ma znaczenie?
Nigdy nie byłam zbyt polityczna.