wtorek, 17 czerwca 2014

Gaudi again


Jak widać,
obficie korzystał
ze wzorów natury











...czyli
BARCELONA - dzień czwarty, ciąg dalszy


Autobusem 92 jedziemy do parku Güell. Starsza pani w kapelutku mówi coś z wyraźną dezaprobatą i pokazuje palcem na przód autobusu.  O co chodzi? Turyści z tyłu niemile widziani?
Po czasie dowiaduje się, że wsiadać należy PRZODEM! Aha, co kraj to obyczaj.
Autobus pnie się mozolnie do góry.  Ulice są tak strome, że na przystankach dziwimy się, że nie zsuwa się w dół. Dojeżdżamy. 
Ach, Gaudi! 




Zdjęcie,
jak widać
nie moje, ale
dobrze pokazuje,
o czym piszę









Park został zamówiony u Gaudiego w 1900 roku przez bogatego Katalończyka, Eusebiego Güell'a. Obok planował wybudować osiedle mieszkaniowe dla 60-ciu rodzin. Plan się nie powiódł i pozostał sam park, który zajmuje teren 15-stu hektarów.
Park Güell położony jest na dość stromym zboczu. Wędruje się po nim  kamienistymi ścieżkami, wśród śladów "po" Gaudim. Rosnąca dookoła roślinność przypomina, że to właśnie z niej ten nawiedzony facet czerpał garściami.

 


































Na górze oszałamiający widok, na leżące nam u stóp miasto.

Wśród wielobarwnych i szalonych dekoracji Gaudiego rozgrywa się swoisty teatr.
Imigranci, głównie z Azji, handlują tym, co turyści chętnie kupują.
Biżuterią, kapeluszami, chustami, figurkami rozmaitych gadów (w "stylu Gaudiego"), miniaturkami budowli. 
Swoje bogactwo mają porozkładane na białych płachtach na ziemi, albo sprytnie poprzypinane do czasz wielkich, czarnych parasoli. 
Co jakiś czas robi się ruch i jak fala zgarnia handlarzy, zwijających manele jednym płynnym ruchem w tobołek. To nadchodzi patrol służb porządkowych - handlować nie wolno!
Sprzedawcy stoją ze swoimi białymi zawiniątkami i minami pod tytułem "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?"
Mundurowi przechodzą dalej, płachty wracają na ziemię i towar jest znowu rozkładany:):)
Mój praworządny Syn się wkurza, bojkotuje taką sprzedaż. 
A ja nie, a ja nie! A mnie się to podoba i kupuję dla Córki kolczyki " w stylu Gaudiego":)))))


Na pożegnanie parku Syn robi mi fotkę "na tle". Tak wygląda turysta - aparat w dłoni, kapelusz, głowa zadarta do góry.

Następnie głodni, GŁODNI, wróciliśmy autobusem 92 do centrum.Tym razem wsiedliśmy czujnie przednimi drzwiami i nikt nam palcem nie groził. 
GŁODNI, GŁODNI  znaleźliśmy wreszcie miejsce, które zadowoliło Syna (chińskie, pakistańskie, wietnamskie jedzenie jest dla Syna niejadalne - przynajmniej "bynajmniej" w Barcelonie!)
Zamówiliśmy podwójne "menu", czyli dwa zestawy - ja  pyyyszną sałatę z serami, superpysznego łososia z blachy i słodziutki flan z bitą śmietaną. Syn zimne gaspaccio, mięsiw pełen talerz i espresso.
I jeszcze taki fajny napój, co wesoło mi zrobił w duszy- piwo z cytrynową fantą. Mniam!
I z takimi pełnymi brzuchami, wolnym krokiem wyszliśmy sobie na Passeig de Sant Joan i... co to, co to tam widać?

Łuk triumfalny!


O mniam, mniam, co za gratka! Idziemy i oglądamy, zwłaszcza, że i tutaj Gaudi maczał swoje palce.
Łuk powstał w roku 1888 jako wejście na Wystawę Światową. 
I stoi sobie taki ładny do dziś. 
A ciut dalej mamy Park de la Ciutadella (po prostu Cytadela), duży, pełen rzeźb i rozmaitych niespodzianek, tudzież piknikujących na trawie wielobarwnych, wielodzietnych i wielorasowych (to chyba niepolityczne określenie) rodzin.


Basia z mamutem.
Prawie, jak Nel
ze słoniem.
















Młodości, dodaj mi skrzydeł - wołał poeta.
Mnie chyba skrzydeł dodała świadomość, że to już dnia następnego  żegnać się będę z tym miastem, tak pełnym kontrastów, światła, powietrza, zapachów, barw i historii wplatającej się w teraźniejszość, jak kolorowa wstążka w warkocz.
Wąskie uliczki odchodzące od Alei Picassa prowadzą nas znów na Barri Gòtic, do barcelońskiej Katedry św. Eulalii. Wchodzimy, oglądamy. Pięknie, pięknie!
Dzień się kończy.
Naprawdę zmęczeni, wracamy pod naszą zieloną markizę, żeby jeszcze napić się herbaty, jeszcze chwilę porozmawiać z Marią, która żałuje, że nie mówię po hiszpańsku, "bo uważa, że jestem sympatyczna i chętnie by ze mną pogadała".
Więc ja mówię wyraźnie i powoli, wszak to pomaga nam zrozumieć innych, ale ona i tak nie kuma, zatem  biedny Mateusz robi za tłumacza.
A potem macham na pożegnanie zmierzchowi w Barcelonie i idę spać.

1 komentarz:

PAPROCH pisze...

Imponujący mamut :-)
Kolczyki są bardzo barcelońskie - tak sobie przynajmniej myślę :-)