sobota, 5 kwietnia 2008

Mieszkanie


Mieszkaliśmy w starej, przedwojennej kamienicy. 
Właściwie, to nie wiem, sprzed której wojny ona była:) 
Stała na obszarze zamieszkałym kiedyś w dużej ilości przez Żydów, na starych Bałutach. 
Niedaleko stamtąd biegła w czasie II wojny linia getta. 
Podobno w mieszkaniu, które zajmowaliśmy, też mieszkali Żydzi. Ta informacja w jakiś sposób nadawała naszemu mieszkaniu niezwykłości. Usytuowane było na trzecim piętrze. Nad nami był już tylko strych. 
Ja pamiętam je z wodą w kranie, ale wcześniej nie było skanalizowane. 
Wodę trzeba było nosić z dołu, ze studni. Brudną oczywiście wynosić i wylewać do rynsztoka.
Mieszkanie - to bardzo dużo powiedziane. Miało "pokój", "kuchnię", "przedpokój" i "spiżarnio-komórkę". 
Napisałam w cudzysłowach, bo wszystko razem mieściło się na 24 metrach kwadratowych i było jednym pomieszczeniem podzielonym szafą, kredensem i dwoma zasłonkami na kijkach.
Na początku w "pokoju" stały dwa wielkie łóżka, okrągły stół z czterema krzesłami i kozetka.

W łóżkach spali rodzice ze mną, Jurek spał na kozetce.
Szafa otwierała się na pokój. Za szafą była węglowa kuchnia, zlew i stolik, na którym przygotowywało się jedzenie, zmywało. 
Na półce pod stolikiem (za zasłonką) stały garnki.
Tylna ścianka szafy oklejona była kolorowym papierem, zmienianym co jakiś czas. Często przyklejony był do niej kalendarz wycięty z gazety noworocznej.
Kredens oddzielał swoją ścianką część "brudną. 
Za zasłonką stał kosz z brudną bielizną, pralka "Frania", wisiała balia na ścianie.... 
Tam też stał mały zapas węgla w drewnianej skrzyneczce i nocnik.
Kiedy skończyłam 7 lat i pojechałam na okropne kolonie do Grotnik, w domu zrobiono remont i przemeblowanie. 

Dostałam "swój" fotel do spania, Jurek tapczan. 
Przybyła biblioteczka na książki i toaletka z wielkim lustrem. 
Kredens odwrócił się plecami na pokój i dostał na nie ozdobną firaneczkę. 
W kuchni po pewnym czasie pojawiła się kuchenka gazowa z dwoma palnikami. Stanęła na piecu, w którym od tego czasu rozpalało się tylko do pieczenia ciasta. 
W zimie mieszkanie ogrzewane było żeliwną kanonką (nie wiem, skąd się wzięło to słowo!), którą ojciec przydźwigał sam z jakiegoś odległego sklepu. Była naprawdę pioruńsko ciężka i nie mam pojęcia, jak tego dokonał!
Kanonkę na zimę wystawiało się trochę, Tata instalował grubą, załamaną pod kątem prostym rurę do komina.

W lecie była przysuwana do ściany i pełniła rolę podręcznego stolika. 
W kanonce nawet ja umiałam rozpalić ogień. Cały piecyk i rura rozgrzewały się niemal do czerwoności i po mieszkaniu rozchodziło się błogie ciepło.
Przez jakiś czas, gdy co drugi tydzień rodzice oboje pracowali od rana, wracałam do domu najwcześniej. 

Zastawałam poranny bałagan. 
Odsłaniałam zasłony, chowałam pościel Jurka do tapczanu, składałam go. Swoją pościel wkładałam do łóżka rodziców, składałam fotel, nakrywałam łóżko różową, atłasowa kapą i nicianą, "heklowaną" narzutą. 
Przesuwałam stół na środek, ustawiałam krzesła... 
Czasem zamiatałam podłogę. Byłam zła i czułam się pokrzywdzona.
Wieczorem, a więc 6-7 godzin później, pokój znowu przeobrażał się w sypialnię.
Sypialnia, jadalny, gościnny, pokój do pracy, później także telewizyjny. Żyłam tak przez 20 lat.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Niesamowite jest to zdjęcie:-) Wyglądasz na nim jakoś tak właśnie... żydowsko:-)
A historię o kanonce oczywiście znam. Jeśli to prawda to dziadek był jakimś herosem!!!

Mateusz pisze...

Hmm.. ne wyobrażam sobie teraz tak mieszkać, chociaż brzmi to dla mnie teraz trochę jak mieszkanie w akademiku... no ale dom rodzinny to nie akademik..