niedziela, 13 kwietnia 2008

Na stole


Kiedy myślę o jedzeniu, to przed oczyma mam stół niedzielny. Śniadanie albo obiad. W ogóle nie pamiętam wspólnych kolacji.
Na śniadanie Tata pił kawę zbożową "Turek" z mlekiem. 

My piliśmy herbatę zaparzaną w porcelanowym czajniczku. Esencja stała przez kilka posiłków, stopniowo coraz słabsza od dolewanej wody. Herbata najczęściej nazywała się "Popularna", albo "Ulung". Od święta trafiała się "Madras" albo "Yunnan". 
W niedzielę czasem bywało także kakao.
Nie pamiętam, co jadaliśmy na śniadania. 

Na pewno bywała jajecznica albo jajka na miękko. Biały ser jadał Tata. Ja nie lubiłam tego kwaskowatego zapachu i zapychającej konsystencji. Czasami, jeżeli mleko zsiadło, Mama ogrzewała je na twarożek.
Na pewno jadaliśmy też powidła śliwkowe Mamy roboty i inne dżemy. 

Miód był luksusem, przechowywanym na szczególne okazje. 
Żółty ser pojawił się później. Podlaski, żuławski, warmiński, a czasem trafiała się gouda. I walcowaty ser salami. 
Ja najbardziej lubiłam śmierdzący nieludzko ser trapistów o lejącej się konsystencji. Mama kupowała go czasem specjalnie dla mnie, ale kazali mi go przechowywać za oknem.
Dopóki nie było lodówki, a trwało to do wczesnych lat 70-tych, zapasy żywności przechowywane były za oknem. Tata zrobił tam na parapecie zaokiennym specjalny płotek i przykrywającą go ruchomą klapkę na zawiasach. Ta "lodówka" funkcjonowała dobrze od jesieni do wiosny. Latem, niestety trzeba było radzić sobie inaczej. 

Masło leżało w zimnej wodzie. Inne produkty kupowane były po prostu w małych ilościach.
 Gdy były duże mrozy, wszystko za oknem zamarzało "na kość". 
Pamiętam, że Mama na długo przed kolacją, ostrym nożem odkrawała cieniutkie, zmrożone plasterki świątecznej szynki lub innej wędliny i zostawiała do odtajnia.
Obiady niedzielne często były takie same: rosół z koguta, którego Tata kupował na rynku żywego w piątek i przetrzymywał w komórce (kiedyś kogut "mieszkał" z nami przez dzień, uwiązany za nogę do kozetki - jego śmierć boleśnie przeżyłam!)
Do rosołu Mama wałkowała cieniutkie placki makaronu. Zwijała po dwa w luźne ruloniki i szybciutko kroiła na długie, wijące się, żółciutkie wstążki, które suszyły się potem rozłożone na czystych ściereczkach na łóżku.
Po rosole było mięso kogucie z ziemniakami. Dostawałam nóżkę. 

Czasem do tego marchewka gotowana (ble!), czasem sałata ze śmietaną (ble!), czasem mizeria (ble!). Jak widać nie byłam fanką surówek.
Na deser bywał kompot własnej roboty - gruszkowy, jabłkowy, wiśniowy albo śliwkowy, który lubiłam najbardziej. Rzadziej ciasto drożdżowe z kruszonką albo jabłecznik. Albo nic.
W tygodniu rodzice gotowali na zmianę, tak jak na zmianę pracowali. 

Mama przed wyjściem do pracy robiła czasem jakieś kotlety, albo pierogi czy knedle. Tata bardzo często zalewajkę albo krupnik. Albo ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. 
Gotował też "prażuchę", czyli kluski z zaparzonych ziemniaków z mąką i odsmażanych na tłuszczu. Uwielbiałam to!
W lecie bardzo często bywały potrawy sezonowe, kalafior z bułeczką, zupa jagodowa, botwinka, młode ziemniaki z koperkiem, biała kapusta zasmażana i do tego knedle ze śliwkami! 

Knedle z truskawkami i ze śmietaną. Zupa wiśniowa z kluskami. Albo, nielubiany wtedy przeze mnie, szpinak z jakiem.
Latem przysmakiem był chleb z masłem i plasterkami truskawek, posypany cukrem. Zimą Tata często robił dla mnie i dla Jurka budyń.
Zimowe jedzenie było uboższe. 

Brakowało pomidorów, kalafiorów, sałaty, owoców... 
Mama kupowała w garmażerii naprzeciwko pastę śledziową, albo małe, wędzone szprotki, które zjadaliśmy w całości, z główkami. Czasami piklinga ( na którego mówiła "pytling"), czyli wędzonego śledzia. 
Ale najlepszą rzeczą kupowaną w garmażerii była dla mnie... twarda marmolada, krojona z bloku.
Gdy przychodzili goście, na stół wjeżdżało wszystko naraz. 

Zimne nóżki obok białego sera i makowca. Wędlina. Obowiązkowo sałatka jarzynowa z ziemniakami. Ogórki z octu. Czasem grzybki, ale tylko maślaki, bo na tych Mama się znała. 
Śledzie rolmopsy. Kiełbasa na ciepło, często były to po prostu serdelki. Musztarda. Rybki w oleju lub pomidorach, podawane na stół w puszce. Wódka robiona ze spirytusu, wody i karmelu. Nazywała się "przepalanka". Tata podobno robił dobrą wódkę, mocną. 
Herbata w szklankach. Oranżada w butelkach zamykanych szklanym korkiem na metalowej sprężynce. Stały zestaw.
Pieczywo zawsze jadaliśmy takie samo. 

Chleb żytni kupowany w sklepie spożywczym. 
Najpierw były tylko okrągłe, dwukilogramowe bochenki. Później pojawiły się długie. 
Od czasu do czasu, w ramach jakiejś fanaberii, Mama wybierała się do piekarni na Włady Bytomskiej albo na Lutomierską. 
Na Włady Bytomskiej można było kupić różne odmiany chleba i bułek. Na Lutomierskiej świeżutki, pachnący i chrupiący chleb prosto z pieca. Największym przysmakiem pieczywowym była chałka drożdżowa, którą mój Brat potrafił zjeść na jedno posiedzenie. 
Lubiliśmy też chleb "żulik", nazywany teraz chlebkiem tureckim. Był z korzennymi przyprawami i rodzynkami. 
Bułek właściwie się nie jadało. Wyjątkiem były kupowane w "Magdzie" bułki posypane makiem i wyglądające jak zwinięta w "figę" pięść.
No i wszystkie zakupy nosiło się w szmacianych torebkach albo w uplecionych z żyłki lub sznurka siatkach. Pełna ekologia!!!


2 komentarze:

PAPROCH pisze...

A ja biały ser zawsze lubiłam, po dziadku widocznie;-)
Lubiłam też rosół babciny. Ale ten kogut przywiązany za nogę... Chyba bym po czymś takim została wegetarianką od razu:-p

mamuśka pisze...

Wtedy wegetarian nie było na świecie:))