środa, 2 kwietnia 2008

Chora...

Moja najdawniejsza choroba kojarzy mi się z sankami. 
Siedziałam na nich okutana w jakieś szale, Mama wiozła mnie do lekarza. Było już ciemno. Okazało się, że mam zapalenie oskrzeli.
Gdy miałam prawie 7 lat, zimą, zachorowałam na żółtaczkę. 
Bolał mnie brzuch. Pamiętam, że siedziałam na nocniku i nic nie mogłam zrobić. Pilnowała mnie pani Bajerska, nasza sąsiadka z drugiego piętra. 
Zdaje mi się, że przyjechało pogotowie. Płakałam przy rozstaniu z rodzicami.
Leżałam potem w wielkiej, wielołóżkowej sali, pełnej kobiet w różnym wieku. Wszystkie byłyśmy chore na żółtaczkę. 
Łóżko było bardzo wysokie. Nocą, gdzieś w korytarzu, ciągle paliło się światło. Nie mogłam spać. 
Którejś nocy wstałam do łazienki. Ktoś zostawił tam drzwi otwarte na dwór. Świecił wielki, srebrny księżyc. Padał śnieg i było zimno. Mimo to poczułam ochotę, żeby uciec, pobiec przed siebie, w noc.
Rodzice odwiedzali mnie w niedziele. 

Stali za szybą, bo na oddział zakaźny nie wolno było wchodzić. Nie mogłam ich dotknąć. Nie wiedziałam, co mówią. Rozpaczliwie chciałam wrócić z nimi do domu. 
Przynieśli mi piłeczkę na gumce. Ona nie zrekompensowała mojego panicznego strachu przed kolejnym pobieraniem krwi, które odbywało się w wielkiej sali. 
Sadzano mnie wysoko, na wiklinowym foteliku. Strasznie płakałam. Pielęgniarka krzyczała. Nienawidziłam jej.
Ze szpitala odbierał mnie Tata. 

Nie wolno było nic zabrać ze sobą, miałam zostawić swojego misia i "Świerszczyki". Wszystko leżało wysoko, na metalowej szafie. Pielęgniarka wypisywała jakieś dokumenty, w pewnej chwili wyszła. Tata sięgnął na górę i szybko zgarnął moje skarby do swojej starej teczki. Był wtedy dla mnie bohaterem! Nie pamiętam, by zrobił kiedyś coś równie zuchwałego! Zabronionego! Chyba wtedy pojęłam, że jestem dla niego bardzo ważna!
Po żółtaczce przyszła jakaś inna choroba zakaźna, może świnka? Nie pamiętam. 

Leżałam w wielkim łóżku rodziców i wymiotowałam. 
Odwiedzały mnie dzieciaki sąsiadów - Stasia Kupis, Wojtek i Jurek Radeccy, mały Boczek. Potem oni byli chorzy. Ja mogłam chodzić do nich bezkarnie, już mi nic nie groziło:)
Ten czas wspominam, jakby to był długi festyn, piknik. 

Mama troszczyła się o mnie, podsuwała smakołyki, żeby zrekompensować mi dietę, na którą byłam skazana.
W szkole chorowałam co jakiś czas. Leżałam wtedy w łóżku rodziców obłożona książkami i zabawkami. 
Największą atrakcją i przywilejem były wtedy roczniki "Świata Młodych", które mój Brat wyciągał z dna szafy i pozwalał mi czytać. 
Uwielbiałam historie o Tytusie, Romku i A'Tomku. 
Wieczorem Tata zasłaniał gazetą żarówkę przy żyrandolu, żeby nie raziła mnie w oczy. zasypiałam w miłym i ciepłym półmroku, kołysana ściszonymi głosami mojej rodziny. Chora, ale bezpieczna.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Chorowanie, mimo tego że ogólnie jest kłopotem, niesie ze sobą też pewne korzyści. Ja też czasami lubiłam chorować, zwłaszcza jak już byłam trochę starsza:-) Potrafiłam wtedy docenić to, że mogę bezkarnie się polenić, obłożona książkami i czasopismami, a wszyscy wokół mnie skaczą, przynoszą mi herbatkę itp. To jest w chorowaniu miłe:-)
A jaka biedna byłaś w tym szpitalu:-( Aż chce się Ciebie małą ukochać i pocieszyć... Będąc niedawno w szpitalu, już jako dorosła osoba, cierpiałam samotność. A jak strasznie musiało cierpieć tak małe dziecko!

Mateusz pisze...

No ja nigdy nie byłem na dłużej w szpitalu a chorowania nigdy nie lubiłem.. no może jak byłem starszy i mogłem ominąć trochę szkoły;)